Strzemieńczyk. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Strzemieńczyk - Józef Ignacy Kraszewski страница 4
– Zbiega mi, bestya krnąbrna, dla tej waszej nauki, która mu się na nic nie zdała. Siekę go, morduję i nic nie pomaga…
Bakałarz poruszył ramionami.
– A ja co na to mogę? – odparł.
– Wy – krzyknął w pasyi Strzemieńczyk, rękę podnosząc do góry – wyście mu pierwsi głowę nabili tem przeklętem obiecadłem, a jemu ono do czego? Klechy z niego mieć nie chcę, dosyć jest tych darmozjadów! Hę!
Ryba słuchał obojętnie.
– Pocoście go uczyli? – powtórzył Cedro.
– Bo tak pan Bóg przykazał – odparł bakałarz – a bożego przykazania słuchać muszę nie waszych gróźb. Dziecko do nauki miało ochotę i zdolność, com go nie miał uczyć??
– Ja lepiej wiem co mojemu dziecku potrzeba – wyrwał się coraz popędliwiej Strzemieńczyk – jam nad niem panem, nie wy…
Nie chcąc dalej rozprawiać z nim, bakałarz ruszył zwróciwszy się ku szkole i zostawił samego, zagniewanego starca, który pluł i klął, a w końcu nie mając z kim się kłócić, musiał nazad do domu iść. Po drodze jednak skręcił do szkoły, i nie wchodząc do niej, u okna tylko stanąwszy, zakrzyczał na głos.
– Jak mi go tu przyjmować i chować będziecie, szkołę podpalę… tak mi Boże dopomóż!! Rąk moich nie ujdziecie.
Ryba zbliżył się okna…
– Idźcie z Bogiem… a nie krzyczcie! dziecko zamęczone w świat poszło… mieć będziecie je na sumieniu… Nie ojcem mu byliście, ale oprawcą…
To wyrzekłszy zniecierpliwiony Ryba od okna odstąpił i poszedł się zamknąć do komory.
Cedro stał chwilę zadumany, ramionami zżymając, oglądał się czy z kim waśni przedłużyć nie znajdzie, naostatek mrucząc się powlókł do domu.
Nie chciało mu się dawać temu wiary, ażeby syn mógł w świat ujść od niego.
Gdy Strzemieńczyk zdala już był od fary, po drodze znajomych zatrzymując i rozwodząc przed nimi żale swe do bakałarza i klechów; Ryba przez zakrystyę do kościoła powrócił, wszedł na chór, i wyzwolił ztamtąd Grzesia.
– Nie chcesz do ojca powracać? – zapytał go.
Chłopak wstrząsł się cały.
– Nie mogę – rzekł – wolę głodem mrzeć!! W świat pójdę…
Zadumał się Ryba długo… Zdawało się, że i on to postanowienie pochwalał, a myślał tylko o środkach, jakby tego dokonać.
– Gotów stary jeszcze cię tu szukać – odezwał się po chwili – musisz się więc ukryć, dopóki ja nie opatrzę cię na drogę… Choć za mną…
Ryba mówiąc to, wziął Grzesia za rękę, obejrzał się po cmentarzu i prześliznął z nim szybko do szkoły, ale nie wprowadził go do swej izby.
W lewo był skład zamknięty rzeczy kościelnych, które się przy farze pomieścić nie mogły. Stały tu rusztowania od przybierającego na wielki tydzień grobu, wisiały opony odpustowe, połamane chorągwie, wschody od wielkiego katafalku rzadko kiedy używane, ogromne lichtarze drewniane i całe kupy lampek glinianych, któremi czasem farę oświecano.
Każdy choćby najmężniejszy dzieciak, wieku tego co Grześ, byłby się uląkł tej ciemnej izby, smutnej i pełnej grozy grobowej. Ryba spojrzał nań pytająco, czy do wieczora się tu skryć zechce… Grześ odpowiedział wesoło głową potakując i przeżegnawszy się wsunął śmiało, gdy mu drzwi otworzono.
Przez jedno zakratowane gęsto okienko trochę światła wpadało do ciemnej izby, w której kątach złowrogo, na czarnych deskach wytrzeszczające zęby, głowy trupie widać było… Grześ siadł u okna, aby w dziedziniec kościelny mógł patrzeć i dostrzedz, gdyby ojciec lub brat go tu szukał.
Miał najmocniejsze postanowienie niepowracać już do domu, choć za nim tęskno mu było.
Milczące przyzwolenie bakałarza dodawało odwagi. Siedział cierpliwie, czekając co z nim Ryba postanowi. O południu otwarły się drzwi ostrożnie, stary przyniósł chleba kawałek i w garnku polewkę od ust sobie odebraną, aby go pokarmić, kazał Grzesiowi jeść, sam przysiadłszy na wschodzie od katafalku.
– Iść! iść! – począł mruczeć niespokojny – dobrze to mówić, a wieszże drogę? do Krakowa kawał… gościniec ci jest, ale dróg siła, a jak się obłąkasz?
– Ludzie mówią, droga wszelka na końcu języka – odparł Grześ…
Popatrzał bakałarz…
– A nuż stary w pogoń pojedzie lub pośle? – zapytał.
– Sam pojechać nie może – odezwał się chłopak – posłać niema kogo. Pomyśli, żem już dziś zbiegł, i dognać mnie nie będzie mógł, a w ostatku… pewnie się niebardzo o mnie zatroszczy…
Ryba podparty na ręku dumał…
– Żywczak jutro do dnia do Dukli i Starego Sąndcza jedzie za kupią, a bodaj i na Węgry. Możnaby uprosić, aby cię na wóz wsadził i dowiózł choćby tam dokąd, sam jedzie… Z Sąndcza do Krakowa…
– Dam sobie rady – przerwał Grześ śmiało – nie obawiajcie się o mnie.
– Ale czy Żywczak zechce i ojca się waszego nie zlęknie? – dodał Ryba…
Żywczak różną kupię z Węgier był zwykł przywozić, człowiek śmiały, czeladź miał zbrojną, bo w owe czasy bezbronnemu na gościńcach, zwłaszcza w obcym kraju, nie można było się pokazywać. Znał go Ryba, i postanowił rozmówić się z nim zaraz, więc Grzesia znowu w izbie zamknąwszy, poszedł na miasto.
Zamożny woźnica miał własny swój dom w Sanoku, a choć ciągle się po gościńcach tłukąc, mało w nim przebywał, liczył się do znaczniejszych mieszczan. Bakałarz dlań chudzina niewiele znaczył, ale zawsze suknię na nim kleczą szanowano.
Gdy Ryba Chrystusa chwaląc do izby wszedł, zastał Żywczaka z dwoma współmieszczanami żegnającego się przy miodzie.
Woźnica i kupiec zobaczywszy go, pewien był zrazu, że bakałarz, jak to się kilkakroć do roku trafiało, przyszedł, aby sobie gomółkę jaką lub osełkę wyprosić, płacąc za nią życzeniem szczęśliwej podróży i obietnicą modlitwy.
Wesoło go jednak powitał i kubek przed nim postawił. Ryba miód przyjąwszy, nie rad temu, że świadków niepotrzebnych tu zastał, siedział długo milczący… Mieszczanie jednak nie bawiąc się porozchodzili.
– Ja mam prośbę do was, panie gospodarzu – odezwał się bakałarz – korzystając z tego, że zostali sami, ale, osobliwego ona rodzaju jest, i sam nie wiem jak począć.