Infantka. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Infantka - Józef Ignacy Kraszewski страница 8
Żalińska ochmistrzyni, zdawna przy królewnie Annie w usługach będąca, była jedną z tych długą powolnością zepsutych sług, które przewodzą i dziwaczą, więcej o sobie niż o pani myślą, mało się na co zdają a wiele kosztują. Anna królewna ulegała jej przez wdzięczność i z nałogu, obawiała się nawet, dawała na siebie gderać i wyrzekać i wszystko od niej przyjmowała. Ona, mąż, syn więcej na dworze przewodzili niż należało, a wiernością swą i przywiązaniem oczy nieustannie wykałali.
Rozmawiały z Zagłobianką po cichu, nachylone ku sobie, zajęte czemś mocno i strwożone; Żalińska jak zawsze skarżyła się na królewnę, broniła jej Dosia – gdy Talwosz przybliżył się do nich z zapytaniem.
– Nie ma tam co nowego, na coby radzić potrzeba? Nie mogę ja służyć czem?
Żalińska skrzywiła się, patrząc na niego z ukosa.
– Nowego nie ma nic – rzekła kwaśno – i stara bieda dosyć dokucza. Wszyscy głowy tracimy, a królewna nad sobą i nad nami litości nie ma, dziwaczy i płacze, a płacze…
Dzień łzami poczyna, wieczorem skończywszy go płaczem.
– Wracam z zamku, od oboźnego – dodała Dosia nie patrząc na Talwosza. – Król i dziś ma się coraz gorzej, ani doktorowie, ani czarownice nic nie mogą, a o widzeniu się z siostrą słuchać nie chce.
– Na rany Chrystusowe – przerwała Żalińska gwałtownie, ręce załamując – nie może to być! Widzieć się musi, pojednać się, obmyśleć coś dla niej! Nie ma się znowu czego tak trwożyć, jak królewna, a wy jej strachu dodajecie, gdy ją trzeba zgromić i uspokajać.
Nie dokończywszy nasrożyła się ochmistrzyni.
– Nie do nas należy gromić! – odezwał się Talwosz. – Ale jeśli trzeba co czynić, powiedzcie mi dokąd mam iść, będę kołatał, dobiję się bodaj do samego króla.
Dosia spojrzała na niego teraz dopiero.
– Czekajmy, co królewna każe – odezwała się.
Wszystko troje zamilkli a Żalińska burczała coś sama sobie, gdy wtem do jednego z okien, z wewnątrz pukać zaczęto i Talwosz dojrzał za szybami białą rękę, która mu dawała znaki.
– Zdaje się, że królewna mnie woła – odezwał się.
Żalińska i Dosia usunęły się a Talwosz śpiesznym krokiem wszedł do sieni i skierował się w lewo do antykamery, od której drzwi do dalszych izb stały otworem.
W pierwszej z nich czekała na niego królewna Anna.
Tu ona zwykle przyjmowała niewielu ją odwiedzających, a nic nie dozwalało domyśleć się mieszkania córki i siostry królów, tak komnata skromną była i ubogą. Przystałaby ledwie zamożniejszemu mieszczaninowi.
Obicia na ścianach nie było żadnego, sklepienie przyciemniałe i nizkie dawało jej cechę klasztorną i ponurą, okna, z błonami w ołowiu dawno nieoczyszczanemi, skąpo przepuszczały światła. Stół w pośrodku stojący okrywał kobierczyk wytarty i spłowiały. Kilka krzeseł ciężkich, ławy pod ścianami okryte licho, a za całą ozdobę w głębi rodzaj ołtarzyka, na którym stał krucyfiks i dwa dzbanuszki z kwiatami – to było wszystko.
Anna Jagiellonka w czarnej, fałdzistej sukni, jakby zakonną przypominającej, z łańcuchem na szyi, przy którym był krzyżyk złoty, z głową odkrytą, na której koronkowa, przejrzysta zarzucona była zasłonka, związana pod brodą, chusteczkę białą trzymając w ręku, czekała w pośrodku izby na Talwosza.
Pomimo oczu łzami zmęczonych i bladej twarzy, miała jeszcze resztkę młodości, i lat, których doszła, domyślać się nie było można.
Wyraz wielkiej, tłumionej boleści czynił ją sympatyczniejszą jeszcze.
W obliczu tem zmęczonem życiem, nadziejami i rozpaczą, pragnieniami i upokorzeniami, ofiarami i niewdzięcznością, tyle się łączyło z sobą znamion różnych przeszłości i teraźniejszości, iż trudno było właściwy jej charakter odgadnąć. Energia i zwątpienie, słabość i siła jakby prądami gorączki i zimna przepływały po licu.
Niecierpliwe drżenie dostrzegł Talwosz zbliżając się ku niej z uszanowaniem.
Zaledwie dała mu się pokłonić.
– A! Talwoszu mój! – odezwała się głosem poruszonym, w którym łkanie tłumione czuć było. – Talwoszu mój! Radź i ratuj, nie mam nikogo. Co tu począć, król coraz gorzej.
– Miłościwa pani – przerwał Talwosz żywo nie chcąc się jej dać rozżalać – pewny jestem, że tam u króla JMości co panna Dorota przez oboźnego uczynić mogła, to zrobiła jak najlepiej. Wiem że obiecali dopilnować, aby o W. K. Mości nie zapomniał. Nie może to być, lada chwila odbierzemy wiadomość.
– Ale nim to nastąpi – rzekła królewna głos zniżając – mój Talwoszu, na utrzymanie mego szczupłego dworu, choć jak oszczędne, nie mam nic. Nikt o moich potrzebach nie myśli.
Ja dla siebie nie wymagam wiele, gotowam suszyć o chlebie i wodzie, Bóg widzi, ale mi wstyd ludzi… dla tej dostojności córki królewskiej, siostry królewskiej, którą dźwigać muszę.
Zbliżyła się parę kroków do Talwosza i obejrzała dokoła.
– Przed wami ja się ukrywać nie potrzebuję – dodała – tyś wiernym naszym sługą.
– I żywot gotówem dać aby tego dowieść – gorąco zawołał Talwosz.
– Na wiarę u ludzi brać nie mogę, a u mnie już w całym domu talara jednego nie ma – poczęła Jagiellonka. – Pożyczać nie widzę u kogo, prosić się nie nauczyłam, trzeba potajemnie część srebra zastawić, ale nikt, na świecie nikt wiedzieć nie ma, że ono mojem jest.
Gdy to mówiła głos jej drżał i oczy napełniały się łzami. Talwosz stał strapiony, z oczyma wlepionemi w podłogę.
– Chodź za mną – odezwała się królewna.
Posłuszny Litwin powlókł się smutnie za królewną, która pośpiesznym krokiem skierowała się ku drzwiom w głąb wiodącym i prowadząc go za sobą, doszła do małych drzwiczek zamkniętych, wgłębionych w murze sypialni. Otwarła je kluczem dobytym z kieszeni, i po dwu wschodkach wprowadziła Talwosza do bardzo szczupłej komórki o jednem zakratowanem w górze okienku.
Izdebka pusta była i na podłodze jej ceglanej tylko, na rozesłanym sukna kawałku, widać było rozsypane w nieładzie srebrne misy, kubki, dzbanki, nalewki i puhary. Jak gdyby je niespokojna ręka jakaś niedawno przebierała, stały porozdzielane na kupki, powywracane, rozproszone. Nie wiele tego już było.
Królewna wszedłszy na próg, stanęła ręce załamawszy, zamyślona.
– To