Płomienie. Stanisław Brzozowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Płomienie - Stanisław Brzozowski страница 16
Rozległo się ciężkie stąpanie: w drzwiach ukazał się uriadnik, sprowadzony przez dieńszczyka.
Obok uriadnika ukazała się jednak inna jeszcze postać. Był to chudy, średniego wzrostu pan o twarzy Mefistofelesa95.
– Quod erat demonstrandum96 – rzekł. – Naturalnie, Wroński, Bielecki i Kasjanow, Michajłowa spotkałem w drodze.
Spostrzegł jednak krew płynącą z ust Wrońskiego i zmarszczył brwi.
– Potrzebne to panu było!
– Puść pan kapitana – zwrócił się do Koruty.
Kapitan pienił się i krzyczał:
– Aresztować, aresztować, zakuć w kajdany tego oto zbira – wskazywał na Wrońskiego – i tę gonić. – Tu użył silnego wyrazu. – Ja jej pokażę… Aresztować, aresztować!
Pan w szarym kapeluszu, inspektor gimnazjalny Kuźniecow, podszedł spokojnie do pieniącego się kapitana i położył mu rękę na ramieniu.
– Kochany panie kapitanie – rzekł – co pan byś powiedział, gdyby panu świnia wpadła do ogrodu i zniszczyła ulubione pańskie, z wielkim trudem wypielęgnowane drzewko?…
– Jak świnia do ogrodu wpadł – zawołał kapitan – tak właśnie…
– Ciszej, kochany panie – rzekł Kuźniecow. – Widzi pan tego chorego człowieka. Tak? Otóż od lat dwudziestu kilku, jak jestem nauczycielem, to był mój najlepszy matematyk, najlepsza głowa, jaką ja spotkałem. Na dwadzieścia kilka lat jedna jedyna, o której sobie mówiłem: w biografii tego człowieka będzie napisane, że nauczycielem jego był Wasyli Andrejewicz Kuźniecow. I to, widzisz pan, była moja nadzieja, moje marzenie. Teraz pan wie, jak ja muszę nienawidzić człowieka, który mi tę nadzieję zniszczył. Jeżeli on nie wyzdrowieje, to ja panu radzę zniknąć raz na zawsze, panie Moroszkin, bo ja jestem spokojny i systematyczny człowiek. Za tę jedną dzisiejszą historię z żoną pana można by daleko zaciągnąć. I jeżeli temu człowiekowi coś się stanie, to ja pana potrafię daleko zaprowadzić. Ani się pan obejrzysz, jak fiut ordery, fiut szlify i może jeszcze coś na dodatek: szara kurteczka. Ja się nie interesuję ludźmi, panie Moroszkin, ale jeżeli pan ma coś na sumieniu, to ja to już odnajdę. Więc na przykład jest jakaś historia z Awdotią idiotką, odkopie się tę historię. Uważasz pan, panie Moroszkin, takie historie, jak pan, ma w Rosji na sumieniu dziewięćdziesięciu dziewięciu ludzi na sto. Dopóki się na nie nie zwraca uwaga, wszystko w porządku, ale gdy się uwaga zwróci: fiut! zamiast dżentelmena jest katorżnik. I innej różnicy, panie, pomiędzy dżentelmenem a katorżnikiem nie ma. A teraz ja już na pana zwrócę uwagę, panie Moroszkin. I tak, na przykład, napisze się do naczelnika korpusu, że ja jako inspektor gimnazjum zwracam uwagę, że pański pobyt w tym oto miasteczku stanowi przedmiot zgorszenia dla wychowańców powierzonego mojej opiece zakładu. Uważa pan, lepiej, żeby pan zauważył, że w tym miasteczku klimat panu nie służy. O wiele lepiej. I abym ja pana już nie spotykał, panie Moroszkin. I jeżeli pan jest nabożny, daj pan na mszę, aby ten oto człowiek wyzdrowiał. Bo inaczej będzie źle, panie kapitanie Moroszkin. I uważa pan, pańska żona jest obecnie w moim domu, u mojej żony. I tam lekarz, pułkownik Sachs, spisuje protokólik z pleców pańskiej żony. A zwracam uwagę pańską, że żona pańska zostanie u mojej żony, która jest osobą chorą i potrzebuje spokoju. I ona musi mieć spokój… będzie miała spokój, bo z ludźmi niepokojącymi moją żonę ja się sam już załatwię. A wy, dżentelmeni – zwrócił się do uriadnika i dieńszczyka – precz stąd i trzymać mi język za zębami… Ciebie, kochanku – zwrócił się do dieńszczyka – do poprawczych rot97 posłać zawsze można, a ciebie, luby98 obrońco porządku, też by ze służby trzeba, żeś nie słyszał, co się tutaj dzieje. No, a teraz – fiut. Serwus, panie kapitanie. I proszę bardzo, niech ja pana nie spotykam. Bo oprócz idiotki Awdotii coś więcej jeszcze się znajdzie. Pomóżcie mu wyjść – rzekł, wskazując na Wrońskiego – wsadzić na dorożkę i do szpitala gimnazjalnego. A panom też języczki za zębami trzymać radzę, z dyrektorem zaś ja sam pomówię.
– To jest człowiek – rzekł Indyk do mnie, gdyśmy wsiadali z Wrońskim do sprowadzonej dorożki. – Teraz już można być spokojnym o Katarzynę Pawłownę. Kim się Kuźniecow zajmie, ten już może spać spokojnie.
Wroński mówił na wpół do samego siebie.
– Teraz chciałbym żyć, słyszeliście, co on mówił. Choć pięć lat, choć trzy lata żyć. Już jakbym ja pracował. Już teraz, bracia, żadnej wódki. Ani kropli. Ach, jakby to dobrze było żyć. Poczciwie. Wasyli Andrejewicz, jakby mi ktoś duszę pocałował. Można pocałować duszę. Poczciwy, jeszcze choć rok żyć. Teraz już ja wiem. Jeszcze można by coś robić, ach, jaki żal, że będzie trzeba umierać.
– Będziecie żyli – rzekłem, dusząc się łzami.
– Zostawcie… nie… pewno nie… Skąd ma siła być. Takie życie. A ona nie przebacza – natura; jej wszystko jedno. Zrównanie99 ci zawsze wypisze: X = 0, i śmierć. Basta cosi100, jak powiada Herzen101. Zazdrościłem zawsze Herzenowi. Jaki on szczęśliwy był. Pomiędzy takimi ludźmi żył. Takich miał przyjaciół. Morze, góry, muzyka. I ludzie jak morze i jak muzyka. Nie chciałoby się umierać. Na południe pojechać i mieszkać sobie w białym, czystym domku. Śpiew żeby był. Okna otwarte na morze. I myśleć, myśleć. Wy nie wiecie, co to jest matematyka! Wy myślicie: liczby, liczby! Nie! A ona śpiewa, gra – jak kryształ. Cała dusza tonie w dźwięcznym, przejrzystym krysztale. Słońce niechby chodziło po błękitnym niebie. I zawsze piękne kobiety, wolni ludzie. Aby nikt nikogo nie śmiał tknąć. I inna mowa nawet niechby! Niechby nikt tą przemierzłą, niewolniczą mową nie mówił. Wziąłbym to wszystko za gardło i tak tłukł, jak tę podłą, bydlęcą, pijaną głowę. Szkoda, żem nie ubił. I skąd to jest? Tam, tu, wszędzie naokoło i w nas taka cisza, taka święta cisza. Ach, bracia, jak ja kochałem zawsze ciszę. Matematyka to taka cicha, cicha, głęboka muzyka. Milczenie a harmonia. Taki najpełniejszy, złoty ton. I już nic. I skąd to wszystko. Brud, krzyk, krew. Cisza, cisza. Żebym ja wiedział, że ona jest, to niechby sobie nie było Wrońskiego – matematyka, cóż! Że mnie by łopuchy102 wyrosły, a ona by i tak była, jak zawsze jest. To tylko jedno wiedzieć. I jeszcze posłuchać, jak ona święcie milczy. Tylko to. A potem niechbym sobie już umarł. Tylko nie, tu umierać, nie tu! Tu ludzie na cmentarzu jeszcze się po twarzy biją. Ach, nie tu! A! najlepiej byłoby jeszcze żyć choć parę lat. Wasyli Andrejewicz poczciwy. – Głowa jego płonęła. Miał silną gorączkę i zaczynał bredzić. – Wielkie integralne zrównanie103 – mówił. – Cisza… I cóż ja tam sobie, zbłąkany dyferencjał104… W rachunku muszą być pomyłki. Jeżeli człowiek jest pomyłką, to nie może wiedzieć nic o całym równaniu, a ona jest i z nas tak się błękitnie śmieje.
3
Każdą swobodniejszą chwilę spędzaliśmy teraz przy łóżku Wrońskiego. Leżał on w szpitaliku uczniowskim, czystym białym domku w ogrodzie. Kwitnące bzy i akacje zaglądały do niego przez okno. Dwa
95
96
97
98
99
100
101
102
103
104