Płomienie. Stanisław Brzozowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Płomienie - Stanisław Brzozowski страница 5
Zewsząd napływa rój spojrzeń, uśmiechają się do mnie pogaszone oczy; przechodzą przede mną, widzę ich drogie, natchnione twarze. Widzę, zrywam się i wiem, wiem krótką, ostrą wiedzą, jaką się czuje chłód noża wbitego w serce: oni gdzieś gniją w opuszczonych, podeptanych mogiłach, a ja się włóczę po świecie, bezsilny trup, obciążony przekleństwem pamięci.
Modlę się do wszystkich rzeczy, błagając je, aby były inne.
Inne, nie te, jakimi widziałem je wtedy.
Przekonywam sam siebie bardzo logicznymi, niezwalczonymi sylogizmami42, że żadna chwila nie powraca, nie powtarza się nigdy, że nigdy kąpiący się nie zanurza się dwa razy w jedne i te same rzeczne fale. Ale dla mnie są one zawsze te same, ta sama trawa, to samo światło księżyca, te same promienie słońca.
Świat cały stał się wskrzesicielem upiorów.
Nie ma rzeczy, na której by nie ciążyła przeszłość. Zapach kwiatów rozbrzmiewa nagle w duszy śmiechem Perowskiej43, gałąź drzewa trąca mnie i na ramieniu czuję ręce Żelabowa44. Tę pajęczynę widziałem już kiedyś: tak samo trzepotała się i brzęczała w niej bezsilnie mucha – i nagle staje mi przed oczyma pomarszczona, brzydka twarz Klemensa45, widzę dobrotliwie chytry uśmiech w siwych oczach, rozchylają się zwiędłe wargi, ukazując nierówne, pożółkłe zęby. I nagle ściska serce najsroższy ból, zamykam oczy, skułam się w sobie i proszę, proszę jak dziecko: odejdź, odejdź. Ola. I czuję, jak kładzie mi na głowę rękę.
Ola, Ola!
Przez długie lata doprosić się nie mogłem pamięci, aby wywołała twój utracony cień, nie mogłem przywołać ani oczu twoich, ani drogich popielatych włosów. Wtedy przecież ja byłem magnat i stać mnie było na łzy po przeszłości. Otaczała mnie orla gromadka, mieliśmy ręce jeszcze pełne piorunów i w sercach ogień i było nas wielu. Ola, dziś nie przychodź. Ten Michał, twój Michał dawniejszy, Miszuk-Niewidimka46, umarł, zginął, jego już nie ma.
I proszę, i błagam, i łzami krwawymi się modlę.
Po co mi księżyc świeci do mogiły?
I po co pada wonny róży liść?
Po co słowika śpiew umarłe budzi serce?…
Odejdź, Ola. I nie przychodź, nie przychodź… Wiem, że znikniesz. A kiedy patrzysz, to twoje oczy mówią tylko: nie ma. To jedno już tylko umieją mówić – twoje miękkie, twoje aksamitne oczy.
A one były blaskiem, poprzez które świeciły dla mnie i słońca, i gwiazdy, a teraz patrzy na mnie z nich śmierć i mogiła, pustka czarna pamięci: Nie ma! Nie ma!
Po spalonym lesie pozostałem nadwęglony, wpółspróchniały pień: z martwego cielska wyrósł pęk bladych, zielonych listeczków. Są chore, nikłe, ale są, ale szumią: śni się umarłemu drzewu o dębach wiekowych, o sosnach pachnących, o srebrnopiennych brzozach, śnią mu się burze i wichry, orłów krzyk pod czarnymi chmurami.
Zerwijcie zieleń, ogień podłóżcie i popiół przeorzcie. I niech przyjdą kruki, by zaśpiewać tę jedyną, tę ostatnią pieśń:
że zastygły już serca płonące,
że zagasły oczy widzące,
że mężnych mogiły już w ziemię wdeptane,
że łąki kwieciste przez śmierć zaorane.
Że tylko śmierć patrzy pustką oczodołów:
Rosły dęby, rosły,
w niebiosa sięgały,
dumnymi czołami
gromom urągały.
Przyszła śmierć mocarka,
w pług zaprzęgła woły,
woły czarne, ślepe,
w ciężki pług przeznaczeń:
kędy47 one przejdą,
tam już step zwęglony,
czarny, pusty, bez końca,
tam już tylko pamięci
męka niemilknąca.
Jestem przecież w domu, gdzie żyłem wraz z tobą, Ola! Widuję co dzień ludzi, którzy ciebie znali, z którymi ty rozmawiałaś. Otaczają mnie sprzęty i ściany, które pamiętać powinny brzmienie twojego głosu, szelest i dotknięcie twoich sukien – a to wszystko nie przypomina mi nic.
Myślę, że to moja świadomość czuwa z tej strony, przygotowana jest do napaści i rozstawiła straże.
Wspomnienia podchodzą znienacka: nie słyszę, nie czuję ich zbliżania się, a oto już są koło mnie, już spoczęła na oczach twoja ręka.
O, zawrzyj je.
Tak dobrze byłoby skonać.
A kiedy będę umierał: rozewrze się pamięć jak szereg niezamieszkałych pokojów, pusta, chłodna, milcząca.
Nic… nic…
Patrzą stare sprzęty i milczą…
Na dworze słota jesienna, długa słota.
Zamknąłem się w starej połowie domu. Znam tu każdy mebel, każdy kąt: mógłbym po ciemku, omackiem trafić do każdej potrzebnej mi rzeczy.
Deszcz chlupie o szyby, od czasu do czasu uderzy o nie gałąź drzewa. Stary ogród rozrósł się i wybujał: zaglądają do mnie stare przyjaciółki – lipy, topole, brzozy płaczące. Patrzą. Kiwają żałośnie swymi bezlistnymi gałęźmi. Pamiętają małego Michasia o jasnej, kędzierzawej główce i niebieskich oczach, widzą teraz nagi, poraniony czerep, cały w zmarszczkach i bliznach.
Deszcz pluszcze i płacze, a stare drzewa stukają w szyby pytając:
Co z tobą? Co z tobą? Gdzieś ty był? Gdzieś ty był?
Myśmy tu stały latem i zimą, w pogodę i słotę, patrzyłyśmy w okna, nasze gałęzie stukały, stukały – biły o szyby, kiedy tutaj umierał stary, siwy pan.
Gdzieżeś ty był, gdzieżeś był ty, samotny, dziwny człowieku?
Chyli się na ręce goły łeb, duszą łzy, pierś rozdziera łkanie.
A deszcz pluszcze, pluszcze.
A gałęzie do okien patrzą i dziwią się:
Jak dziecko płacze, jak dziecko szlocha – stary człowiek, dziwny człowiek – Miszuk-Niewidimka.
2
Ho, ho! Jaki ty
42
43
44
45
46
47