Popioły. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Popioły - Stefan Żeromski страница 36
– Książę Gintułt – szepnął do brata kapitan.
Rafał z oniemiałym zachwytem przypatrywał się nieznajomemu panu. Zapomniał oddać ukłon, a języka w gębie. Nie mógł oczu oderwać od jego kostiumu z ciemnego sukna i lśniącego obuwia. Książę Gintułt podszedł z uśmiechem do kapitana i serdecznie ściskał jego rękę. Piotr wstał, ale przybyły osadził go zaraz na dawnym miejscu, a sam siadł na brzegu podanego krzesełka. Gdy zdjął kapelusz, Rafał miał możność podziwiania jego prześlicznych jasnych włosów, które w lokach spadały, i wdychania zapachu wódek, którymi piękny pan był zlany.
– Mości kapitanie, przybywam powtórnie dowiedzieć się o twe zdrowie, choć mógłbym gniewać się do woli za wstręt, jaki żywisz, a co gorsza okazujesz. Wszak nie oddałeś mi wizyty w Grudnie… – mówił książę.
– Nie mogłem w istocie być w Grudnie. Sił mam coraz mniej… – tłumaczył się kapitan.
– Czy istotnie tak źle się czujesz?
– Źle się czuję. Upadek sił.
– Ach, to niedobrze! A jakież są symptomata twej choroby? Bo na oko…
– Najbardziej widoczne symptoma to bicie krwi do piersi, do gardła, z czego częste krwotoki. Felczer z Włoszczowej krew mi puszczał kilkakroć, ale i to nie przyniosło zdrowia. Czuję po każdym krwie puszczeniu jeszcze większy sił ubytek.
– Czemu nie wezwiesz mego lekarza z Kielc, jak cię prosiłem?
– Alboż to lekarz może siły wrócić?… Quand la poire est mûre, elle tombe… No, a u księcia pana co nowego słychać?
– Nic nie słychać. Nudzę się.. Poluję, czasami trochę szaleję, a nade wszystko nudzę się… Często przychodzisz mi na myśl, stary towarzyszu.
– Dziękuję.
– Przeminęło wszystko! Jak nocny sen przeszło w dziedzinę śmierci. Nie ma nic. Pamiętasz nasze kadeckie czasy? Lekcje na szpady u Martina Dechamps? A Chillet i francuszczyzna przymusowa? A Kreys poczciwina z niemieckim? A stary tancmistrz Davigni?
– Davigni… – powtórzył kapitan jak echo.
Uśmiech smutny jak łza spłynął z jego oczu i zawisł na wargach.
– Śliczna młodość nasza… Posłuchaj! Czy nie chciałbyś innej wziąć ode mnie wioski? Puszczęć zastawem, którą zechcesz, na warunkach powszechnych, ale dogodnych, a w weselszym gdzieś miejscu. Bliżej Grudna i świata! Chciałbym częściej być z tobą, Piotruś. Tu pusto w tych lasach i piaskach, jakoś posępnie i nieswojo.
– Być może, ale, jeśli wola księcia, nie chciałbym się stąd ruszać. A że czynsz płacę do skarbu grudzieńskiego accuratissime, więc – dodał z uśmiechem – nie masz racji eksmisji. Zresztą pilnie karczuję pustki jałowcowe, staw szlamuję i zarybiam, łąki osuszam. Rowy…
– Zgoła jak ów Cincinnatus.
Ordynarna, niczym nieokryta ironia wionęła przez twarz pana, gdy to mówił.
– Cincinnatus – rzekł Piotr oschle i równie szorstko – nie osiadłby był…
Książę otarł czoło wonną chustką. Chowając ją do kieszeni, schylił się i znacząco powiedział:
– Jestem mocno przekonany, że basis twojej choroby – to nie bicie krwi, tylko… myśli. A na to istotnie ani felczer, ani lekarz najzawołańszy nic nie pomoże.
Piotr podniósł na niego oczy znużone i rzekł z niechęcią:
– Nie. Już zastaliło się serce. Myśli ustały.
– Jeśli tak, to czemuż tu siedzieć w głuszy? Czemużbyś się wzdragał patrzeć w życie i poić nim, pókiś młody? Czytam w tobie jak w księdze. Te same tłamsisz w sobie zaskórne myśli, jak wówczas, gdyś mię na lekcjach Łęskiego, Hubego, Steynera albo później nocami w namiocie pozbawiał snu. Pamiętam straszne twoje rozmowy…
– Nie wiedziałem, że były tak straszne… – rzekł Piotr i zaśmiał się szyderczo długim i ostrym śmiechem.
Oczy księcia omgliła duma i wzgarda. Mówił z wolna i grzecznie:
– Dziś już mowa twoja nie potrafiłaby wyrzynać na mym sercu owych bolesnych hieroglifów.
– Bo też i obiektu samego rozmowy nie masz. O czymże tu mówić? Najlepsza, co każdy z nas uczynić może, to milczeć. To jest sors takich jak my…
– No, śmiać się jeszcze przynajmniej pozwól. To naturze ludzkiej nie wadzi… Cóż u licha! Il n’y a si misérable qui ne puisse se consoler dans ses malheurs… Kiedy wstecz patrzę, czy wiesz, czego najbardziej żałuję? Oto tego, żem przez czas tak długi śmiał się tak mało, żem tak długotrwale był sensatem!
– Dobrze mówi nasze chudopacholskie przysłowie: „Wolno panu, jako panu”.
– No… pewnie. Toż pamiętam, że kiedy nas z korpusu, dla braku kawalerów do tańca, zapraszano na pokoje królewskie, tyś mię zawsze odmawiał i sam… za nic, choć obaj ślicznie tańczyliśmy. Powiedz, czemuśmy się wtedy nie bawili? Czemu nie poznawaliśmy dworu, świata, cudnych kobiet?
Rozmowa urwała się. Książę chłodził się, z lekka pochylając kapelusz. Oczy jego z natarczywą uwagą spoczywały na twarzy Piotra, który siedział patrząc w ziemię z taką grzeczną obojętnością, jakby przed chwilą rozmawiał o upale albo o szemraniu pszczół. Po długim milczeniu książę rzekł twardo i sucho:
– Jest to sztych nieodbity. – Wreszcie cóż począć! Żadnej rady, żadnej, żadnej! Ziemia tylko pod stopami została, niebo nad głową. Słońce i nam świeci. Podnieść oczy winni jesteśmy – i żyć. Piotrze, mówisz, żeś wziął determinacją po dojrzalszym namyśle, a mnie się widzi, że wciąż krzywo myślisz.
– Wszakże to nikomu szkody nie przyniosło i dziś nie przynosi.
– Tobie przyniosło szkodę! Zabiło w tobie dzielne, przyjemne, czynne uczucie.
– Wdzięczny jestem księciu za wyrażoną kompasją… Ale, jak sam mówisz, cóż począć? qui ne sait nager, va au fond. Ja należę do bardzo złych pływaków. O jednego też mniej. I to wszystko. Niech inni podnoszą głowy – i żyją.
– Nie chciałbym mieszać się i wchodzić w twe życie… Tylko… Na jednej ławce siedzieliśmy, w jednym glicie stawaliśmy w szkole i w polu. Widziałeś mię przy sobie w bitwach. Przecież sam dobrze wiesz, jak cię kochałem… – wybuchnął.
– Mości książę…
– Wiem, co mówię! Nikt nie był bardziej niż ty gotów do hazardu życia. Ale też… Gdy