Popioły. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Popioły - Stefan Żeromski страница 37
Na twarz Piotra Olbromskiego wydobył się uśmiech spod serca, coś jak przykre tchórzostwo. Książę ciągnął dalej:
– Toż pamiętam aż do tej chwili sejmiki. Sejmiki! – powtórzył głosem najbardziej zjadliwym, jaki tylko być może. – Mój ojciec… kandydował. Wyszedłem był wówczas ze szkoły i na owe sprawy patrzałem ze czcią, jako na rzeczy święte. Towarzyszyłem ojcu. Pomnę, gdyśmy przejeżdżali obok podmiejskiego błonia, gdzie się mieściło obozowisko panów braci, równych wojewodzie… Nigdy nie wyjdą z mej pamięci owe namioty na drągach okrytych brudnymi płachtami, budy z gałęzi, żerdzi i darniny, gorejące ogniska, gdzie zarzynano woły naszego kontrkandydata i pieczono ćwierci na rożnach. Beczki piwa i miodu, kufy gorzałki – cha, cha! – stały tu i owdzie, a dokoła nich taczała się z garnkami, ze szklankami, z dzbankami i skorupami w ręku istna horda tatarska, zwana partią naszego antagonisty. Chude szkapska wałęsały się tu i owdzie, łudząc do reszty, że się jest w obozowisku kipczackim. Panowie bracia w kapotach, w opończach, burkach, w butach wysmarowanych dziegciem albo i bez butów, ujrzawszy nas jadących poczęli coś wniebogłosy ryczeć i wyrywać z pochew szable. Tegoż dnia wzięli się do rabunku sklepów żydowskich, do wybijania szyb, odrywania okiennic…
– Po cóż to wskrzeszasz, mości książę?
– Po to, u licha, żebyś nie płakał nad rozwiązaniem praw onego bydła, twojego raju. Prawo to musiało być rozwiązane.
– Ów raj był waszym, magnackim. Sam to mówisz.
– Mój ojciec przepłacał, żywił, rozpajał swoją bandę, to prawda, ale w jakimże celu? Żeby walczyć w sejmie o dziedzictwo tronu. Zaiste czynił to wbrew własnemu interesowi. Boć jeżeli kto, to pan mógł się czuć dobrze na tej drodze otwartej, która go wiodła, jeśli chciał, aż na tron.
– Dawnom to już wszystko rozważył i na jedno przystał.
– Temu właśnie, na coś przystał, zaprzeczam.
– Już nic nie zmieni tego, co w sobie zamknąłem.
– Siedząc w samotności, wśród śniegów i lodów, myślałem i ja także dniami i nocami. Myślałem głównie nad tym, że w samej istocie rzeczy przestałem być sobą, panem. Nie przewyższałem otaczających niczym a niczym. Ja ich – niczym! Jeśli chcieli, gardzili mną. Gdy byli nastrojeni wspaniałomyślnie, maczali koniec palca w wodzie i zwilżali moje zgorzałe wargi. Wonczas powinienem był wielbić ich, gdyż mogąc nie uczynili mi nic złego. Nie ratowała mię nawet rodowa duma, bo gdym w nią z rozpaczą bił pięściami, wydawała nie dźwięk miedzi, nie szczęk stali, nie wzgardę wszystkich, czym była przez wieki, tylko jęk twoich długich, mądrych wywodów. Wtedy to olśniła mię ta myśl, którą czczę teraz. Znalazłem w sobie skałę i na niej stanąwszy uczułem moc w duszy i siłę w oczach. Przestałem być niewolnikiem i oczy moje nabrały blasku. Ujrzałem życie, ujrzałem je całe. Trzeba w sobie mieć wszystko, trzeba samemu dumną głową przewyższyć wszystkich, mieć w sobie młodą siłę, mocniejszą niżeli śmierć. Trzeba w swoich wnętrznościach nosić potęgę lwa szalonego, a o resztę wcale nie dbać. Powiedz no, waszmość, zaprzecz, jeżeli możesz, czy kiedy czułeś się bardziej człowiekiem niżeli wówczas na stepie podolskim, kiedyśmy właśnie tak czuli? Nic, tylko – my! My – to świat! Reszta niech posłusznie milczy. Takiż w tych samych miejscach był i twój Żółkiewski, kiedy króla i wszystką Rzeczpospolitą na ręku piastował. Byłoż co w twoim życiu lepszego niż owe noce nasze hulaszcze czasu kampamentów pod Bracławiem, powroty do obozu nad ranem z nocnych patrolów? W cóż się obróciły troski nasze, męki, vulnera, vincula, exilium? Nic z nich dla duszy. Tylko strupy hańby, wypomnienia zniewag budzą i dziś jeszcze po nocach. Tęskny w dumaniu nawrót wiedzie do tych rozkosznych futorów okolonych sadami wiśniowymi, które się taiły w przestrzeni stepu. Do rozkosznych miłostek, do hucznych pijatyk, dzielnych harców! Gdy nam powiedziano radosne słowo powrotu, pierwsza moja myśl była: inne życie. Już mię surowe twoje obowiązki nie zmamią. Słyszysz waćpan?
– Słyszę dobrze.
– I nie myśl, żem spodlał. Nie! To, co ty śnisz, to jest złudzenie, błąd za długi. Ze wszystkiego najgorsze jest to, że się sam zabijasz. Jedno jest złe na świecie – to śmierć. Wszystko, co jest życiem – jest dobrem.
Piotr obojętnie milczał.
– Gdy wróciłem – mówił książę – zastałem wszystko daleko lepiej, niżem sądził. Warszawa pusta – to prawda. Pusta i opuszczona jak stary cmentarz. Dziedzińce pałaców trawą zarosłe, okna wybite albo zasłonione. I moje tam własne gniazdo takie samo. Ale za to materialne interesy nigdy tak nie stały jak dziś. Byłoż kiedy zboże w takiej cenie albo ziemia? Uszom własnym wierzyć nie chciałem, gdy mi komisarz wartość kluczów przedstawił. Samo Grudno dwa razy tyle jest warte, a w trójnasób powiększyła się moja fortuna, osobliwie w Prusiech Południowych.
– W Prusiech Południowych… Skoro tak, to może i mnie łatwiej będzie odegrać rolę Cincinnata na twój koszt, mości książę… – rzekł szybko Olbromski.
Oczy jego świeciły się jak płomyki, a lica pałały barwą ceglastą.
– Z ochotą… O cóż to idzie?
– Żołnierz, który mię z pola wyniósł na ręku, jest twój poddany, z twej wioski rodem. Służy teraz u mnie za huzara, za kucharza i podstarościego. Chciałbym mu się odwdzięczyć, a nie mogę, jakbym pragnął. Otóż…
Książę Gintułt patrzał mu w oczy ze skrytym złym uśmiechem.
– Uwolnić „obywatela”… jakże mu tam?… z poddaństwa, zrównać ze sobą, podnieść, uszlachcić…
– Niestety! nie tylko jego. Pragnąłbym zratować całą tę wioskę. Jest to włość nędzna i bardzo biedna. Pańszczyzna w takich warunkach… Właśnie wygotowałem na piśmie plan, obliczenie…
– Czyż możesz wątpić? Z największą gotowością każę rozpatrzyć wartość i jakość ich ziemi, znieść pańszczyznę, skoro sobie życzysz, oczynszować. Jedno tylko: majątek nie jest mój własny, mam braci i siostry nieletnie, toteż rada opiekuńcza będzie musiała potwierdzić moją decyzję. Dłużej to potrwa. Ale będę w tym.
Olbromski dźwignął się z krzesła, jakby się chciał schylić do nóg księcia. Rafał, który z dala, bez ruchu, stał obok płotu przypatrując się tej scenie, uczuł na widok tego gestu pokory brata wściekły w sobie gniew i taki poryw dumy, jak nigdy jeszcze w życiu. Coś w nim wybuchnęło jak słup ognia. Nie mógł zrozumieć, skąd ta służalcza czołobitność w zimnym i wyniosłym oficerze, nie pojmował radości, która na twarzy brata jawnie się paliła.
Uczucie sympatii jego w tej sprawie było po stronie księcia.
Piotr, tak na poły stojąc z rękoma opartymi na poręczy krzesła, wołał: