Dziecko salonu. Janusz Korczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziecko salonu - Janusz Korczak страница 4
Pauza. Burza wisi w powietrzu.
Ziewam.
– Wiesz: wolałbym cię widzieć ostatnim łajdakiem niż takim niezdecydowanym błaznem.
– Tylko marny i nieuczciwy lekarz woli ciężkie i nieuleczalne cierpienie, byle mu to ułatwiło postawienie diagnozy.
Cisza.
– Widzę, że ci się zupełnie przewróciło w głowie…
– Bez najmniejszego wątpienia.
– Z lenistwa, z braku obowiązku, z dobrego bytu.
– Ojciec ma zupełną słuszność…
– Powiedz mi, czego ty chcesz?
– Chcę wiedzieć przede wszystkim, czego ojciec chce ode mnie.
– Chcę, żebyś był człowiekiem.
– Po co?
Ojciec wstaje z krzesła i chodzi po pokoju.
– Wstyd mi przynosisz.
– Wobec kogo?
– Wobec wszystkich.
– A kto są ci wszyscy?
– Ci wszyscy to są ludzie.
– A co znaczy: być człowiekiem?
Ojciec staje przy oknie i bębni w szybę.
– Bo jeżeli być człowiekiem znaczy zarabiać ileś tysięcy rubli rocznie, ożenić się, mieć dzieci, wychować dzieci na pasożytów, a gdy te dzieci pytają w swoim czasie, co znaczy być człowiekiem – zamiast odpowiedzi bębnić w szybę – to takie człowieczeństwo ani trochę mnie nie pociąga.
– A czym jest twoje człowieczeństwo?
– Nie wiem i szukam.
– Aha. Chcesz być mądrzejszy od milionów ludzi?
– Czy jest w tym coś złego? Gdyby ktoś jeden nie chciał być mądrzejszy od milionów innych i nie zaczął wyrabiać mydła z gliceryną, toby nie istniały wcale na świecie glicerynowe mydła.
– …Te mydła glicerynowe dają ci jeść i pić; mydła glicerynowe ciebie wychowały – rozumiesz?!…
– Mydła wychowały mnie widocznie źle, kiedy ojciec jest ze mnie niezadowolony.
Atmosfera ciężka, jak paka mydeł.
– Tak dalej nie będzie!
– I ja tego pragnę…
– Chciałeś być doktorem, pozwoliłem ci być doktorem; chciałeś być nagle filozofem, pozwoliłem ci być filozofem; chciałeś być zagranicznym chemikiem, wysłałem cię, dokąd chciałeś. Ale jeżeli chcesz być nieukiem i błaznem, to bądź sobie bez mojej pomocy.
– Ja właśnie nie chcę być błaznem.
– Ale nim jesteś!
– Ależ zapewniam ojca, że ojciec się myli. Doprawdy, ojciec się myli…
La bonne papa 6 trzasnęła drzwiami i wyszła.
Ojciec przemawiał do rozumu, matka – do serca.
– Swoim postępowaniem zabijasz ojca.
Nie odpowiadam.
– Czy ty naprawdę straciłeś dla nas zupełnie serce? Cośmy ci złego zrobili? Miałeś wszystko, czegoś chciał. Przecież niczego ci nie brakowało. Powiedz: może naprawdę – może my nie wiemy. Przecież widzisz, że się staramy, żeby wam dogodzić; przecież my nic innego nie robimy, tylko o was myślimy. Ojciec chciał, żebyś był chemikiem. Nie, to nie. Bądź sobie doktorem… Słuchaj, Janku – jeżeli ci ojciec powiedział coś takiego, to nie powinieneś mu brać za złe. Zawsze mężczyzna jest bardziej prędki. Skąd ty możesz wiedzieć, jakie on ma kłopoty i zmartwienia? Ty niby taki psycholog, powinieneś to rozumieć… On nie powie, bo tacy ludzie, co wszystko zawdzięczają własnej pracy, są skryci i zamknięci w sobie. Ty tego nie możesz rozumieć, boś ty się wychował w zupełnie innych warunkach. Ty wszystko bierzesz po swojemu… Może ty naprawdę więcej wiesz i więcej umiesz. Ojciec nie miał czasu ani tyle czytać, ani tyle pracować nad sobą. Pomyśl tylko, jak on musi cierpieć, jak widzi, że ty mu się marnujesz… Straciłeś rok – no dobrze. Ale teraz powinieneś znowu wziąć się do pracy.
Chwila milczenia.
– I żebyś był jakiś niezdolny albo chorowity – no, to trudno. Ale tak: wiesz, jak to ludzie umieją wszystko, szczególniej, jak się komu lepiej powodzi. Tacy zaraz kontenci. A kto dziecku lepiej życzy niż rodzice?
Pauza.
– Ja nie rozumiem, skąd nagle takie zniechęcenie… Ja nie chcę, żebyś od razu coś postanowił. Teraz zajęci jesteśmy Jadzią. Pomyśl sobie jeszcze; tylko cię proszę: oszczędzaj ojca. Bo powinieneś rozumieć, że on nie tylko do ciebie należy i jakby mu się, broń Boże, coś przez ciebie stało, to jesteś przed nami wszystkimi odpowiedzialny.
Pocałunek serdeczny, macierzyński, i znów wir myśli.
Przypomniał mi się wiersz, bardzo gdzieś dawno czytany:
Leży lew w klatce. Za chwilę rozpocznie się przedstawienie. W uszach króla pustyni brzmią poszumy jego wolnej ojczyzny. Oto wytaczają klatkę na arenę. Do klatki wchodzi pogromca. Lew wita go rykiem, opiera się jego rozkazom – pełen nienawiści i buntu. Ale pogromca błyska w powietrzu stalowymi końcami kańczuga. Chwilę krótką patrzą sobie groźnie w oczy. Lew cofa się w głąb klatki, jeży grzywę, groźnie przykuca – i na dane hasło…
Hop! i przez kijek przeskoczył.
Czy istnieją specjalne mikroby, które zabijają wolę, a lęgną się w atmosferze niewoli?
Nie koniec jeszcze.
Rozmowa z panem Andrzejem, mecenasem, Jadwigi panny narzeczonym, rodziców moich przyszłym zięciem, a moim niezadługo szwagrem.
Wyciągnął mnie na „kawalerski” kieliszek.
– Panie Janie, pragnąłbym z panem pomówić, ale się obawiam, aby pan nie sądził, że czynię to z polecenia lub za namową rodziców… Nie… Ja mam dla was wszystkich bardzo wiele życzliwości i przykro mi, że bez ważnego powodu dręczycie się wzajemnie.
– ?
– Idzie o to, że – o ile się nie mylę – pan chce się poświęcić dziennikarstwu… Panie Janie, co to jest u nas dziennikarstwo?
– Są tacy, którzy zarabiają po kilka tysięcy rubli
6