Dziecko salonu. Janusz Korczak
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Dziecko salonu - Janusz Korczak страница 5
– Proszę pana, o ile ani myślę zostać dziennikarzem, o tyle całą duszą pragnę się wykoleić.
Ogromne zdziwienie.
Ząb mnie boli; jestem wściekły.
Przyszedł mi na myśl początek powieści: taki miły, dobrze wychowany, posłuszny i wierny pudel – budzi się nagle z upodlenia i gryzie…
Doznaję wrażenia po tych dwóch dniach przeżytych na łonie rodziny – jakbym je przespał w kurzu i spiekocie; – aż oczy palą, w gardle zasycha i jakoś brudno w całej istocie.
Iść w ślady dziadka i w łeb sobie palnąć? Gotowi pomyśleć, żem się zakochał nieszczęśliwie w szwajcarskiej krowie…
Ilekroć wpadnie mi w rękę nudna powieść, rzucam ją bez skrupułów w piec albo na piec i nie czytam dalej. A przecież tak nudnej książki, jak moje życie – nie spotkałem jeszcze. Takie rozpaczliwe ubóstwo treści.
I czytam to życie, jak się czyta arkusz powieści znalezionej w szalecie, pozostawionej tam przez poprzednika. Nie znam autora ani tytułu, ani początku; bohaterowie mnie nie zajmują, a końca się nigdy nie dowiem.
I mdli, oddechu brak – i dusza ziewa.
Zapewne przez tydzień będzie dyplomatyczna cisza.
Bez nadziei
Za dawnych czasów ojciec przeklinał marnotrawnego syna, nakazywał hajdukowi7 wyliczyć mu pięćdziesiąt batów i wyrzucał na cztery wiatry. A dzisiaj mniej poetycznie – tylko z nim nie rozmawia, zamyka worek – i na tym koniec.
Bo też i syn marnotrawny nie bywa dziś „skończonym łajdakiem”, tylko „niezdecydowanym błaznem”. To nawet było wcale dowcipnie powiedziane…
Wstałem o godzinie jedenastej. Ojciec na mieście, mała na pensji, mama z Jadzią w magazynie konfekcji (wstrętny wyraz!).
Chodziłem po mieszkaniu.
Ani jednego sprzętu z tradycją, ani jednego przedmiotu ze związanym z nim jasnym wspomnieniem. Takie sobie pyszałkowate mieszkanie kapitalisty, fabrykanta, który powoli się dorabiał, kupował, co w danej chwili było modne, a stare meble zastępował nowymi.
Na meblach stołowego pokoju uczyłem się słówek francuskich z mademoiselle Jeanne.
Duszno mi w tym obszernym, codziennie przewietrzanym i zaopatrzonym w wentylatory ulepszone, mieszkaniu.
Taka nuda beznadziejna, jak pukanie palcem w szybę…
Byłem u Adeli. Ani słowa o niedawnej przeszłości. Ani chwili zakłopotania.
Ucharakteryzowała się na szanującą się żonę statecznego męża.
„Co robiłem przez ten rok? Czy pisałem?”
– Nic nie pisałem.
Uśmiechnęła się. Uśmiech pogardliwy miał oznaczać, że spodziewała się tej odpowiedzi. Naiwną była: wierzyła, że powrócę w promieniach sławy, aby ją unieść za sobą w podniebia. Rozumie dziś już, że jestem tylko rozkapryszonym synkiem bogatego papusia, a nie orłem.
Przyszedł mąż, całował się ze mną, pytał, dlaczego w początkach tylko przysyłałem mu takie dowcipne pocztówki, a potem przestałem. Pokazywał albumy z pocztówkami.
– Prawda, że ładny zbiorek?
– Bardzo ładny.
Prosił, żebym został na obiedzie. Wolałem, niż wracać do domu.
Nuda beznadziejna, jak album z dowcipnymi pocztówkami.
Chodzę po ulicy.
Ludzie snują się. Każdy z nich ma jakiś cel urojony, złudzenie celu. Żaden nie zdaje sobie jasno sprawy, że on jest zupełnie niepotrzebny.
Do Adeli nie pójdę więcej. Niech będzie cnotliwa.
Spotkałem Władka i spiesznie go pożegnałem. Ma tyle spraw do załatwienia, tyle ważnych i różnolitych spraw – tak zajęty, tak pracuje.
Bajecznie się to wszystko trzyma kupy…
Sklep obok sklepu. Każdy sklep ma swego właściciela, a każdy właściciel ma swoich dostawców i odbiorców, subiektów, kasjerki, służących i praktykantów.
Właściciel sklepu albo sam wyrabia towary, albo je sprowadza. W każdym z tych wypadków stara się jak najtaniej kupić i jak najdrożej sprzedać. Różnica – to dochód brutto. Z owego dochodu płaci komorne posiadaczowi placu i domu, opłaca ogłoszenia, patent, gaz, personel.
Wśród personelu są ludzie, którzy przez kilkadziesiąt często lat po trzysta kilkadziesiąt razy do roku przychodzą do sklepu o ósmej rano i siedzą wieczór do ósmej lub dłużej – by drożej sprzedać tańszy towar pryncypała.
A później, aż do udania się na spoczynek, kształcą się, szukają tanich rozrywek, kochają się, marzą, żenią, płodzą dzieci. Czasem uwodzą szwaczki albo chorują na choroby weneryczne i podczas pauzy obiadowej biegną do lekarza.
I ludzi, którzy wiodą taki lub podobny byt, zwany ironicznie życiem, istnieją miliony.
(W tramwaju widziałem konduktora, który mi dawał „książeczki” od biletów, gdym był we wstępnej klasie. Dwadzieścia lat jest konduktorem tramwajowym. To przecież straszne!)
A pan pryncypał?
Ba, jego synowie kształcą się w domu lub za granicą, chorują na zmodernizowany bajronizm8, a żona czytuje powieści z „Czytelni dla kobiet” lub inne. Pan pryncypał chodzi z żoną na koncerty do Filharmonii, na kolacje, do teatrów. To dochód – netto.
Przechodzę koło naszej „firmy”. Szyby błyszczą, gaz się pali, a w oknie: mydła, perfumy, eliksiry, pomady, szczotki do zębów. Na pierwszym miejscu własne wyroby, dalej – składy główne, jeszcze dalej – obce „wydawnictwa”.
To jest handel!…
Byłem w „Tygodniku”9 z ohydnie głupią nowelą:
Stary służący z prosektorium ma syna, który kształci się na fryzjera. Wieczorem młody fryzjer wprawia się w czesanie na trupach. Sadza je na fotelu, nagie, blade i nieruchome, zwilża skłębione włosy, fiksatuaruje10 i czesząc, opowiada nowiny z miasta – dowcipy – zupełnie jak żywym – żeby się wprawić. Jest nastrój.
Redaktor przyjmuje przed obiadem. Po co pójdę tam jutro? Aha – sława…
Zastawiłem breloki. A te dumania na temat: vanitas vanitatum11 – wykwitły na gruncie zamkniętej na cztery spusty kasy ojcowskiej.
7
8
9
10
11