Up in Smoke. King. Tom 8. T.m. Frazier

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Up in Smoke. King. Tom 8 - T.m. Frazier страница 2

Up in Smoke. King. Tom 8 - T.m. Frazier

Скачать книгу

tylko pieprzony kot, Frankie.

      Nadgarstkami pocieram oczy. Mam wrażenie, jakby ktoś zawiesił mi na powiekach kłódkę. Otrząsam się ze zmęczenia i nagłej paniki i wracam do pracy.

      Brak snu nie jest idealnym rozwiązaniem, ale jak dotąd mi się opłaca. Mój ostatni projekt jest wart każdej chwili bezsenności, a nawet i więcej.

      Gdybym lubiła się chwalić, ściągnęłabym tu całą rodzinę i opowiedziała, jak w pojedynkę… cóż, to chyba nie ma znaczenia, bo i tak nie mogę o tym nikomu powiedzieć.

      Poza tym jest jeszcze ta drobna kwestia, że nie mam nikogo, komu mogłabym o tym powiedzieć.

      – Izzy – wołam do kota. – Robię coś dobrego. Naprawdę dobrego. – Kot skacze przesadnie daleko i ucieka. Najprawdopodobniej przestraszył się jakiejś jaszczurki. – Kutas.

      Świetnie. Nie dość, że gadam do kota, który nawet do mnie nie należy, to jeszcze ta kulka futra mnie obraża.

      Zbyt dużo czasu spędzam sama.

      Wczoraj i dzisiaj się ze sobą zlały. Nie wiem, kiedy skończył się jeden dzień, a rozpoczął drugi. W piwnicy czasami jest tak mało światła, że trudno określić, czy jest dzień, czy noc.

      Telefon na moim kolanie zaczyna dzwonić, na co podskakuję, jakby ktoś kopnął mnie w kręgosłup, i zrzucam na podłogę stertę papierowych kubków po kawie.

      – Kurwa – klnę, patrząc na telefon, który leży na podłodze z wielką rysą na wyświetlaczu. To tylko alarm.

      Z każdym dniem robię się coraz bardziej nerwowa, ale nie bez powodu.

      Moja praca wiąże się z pewnego rodzaju poświęceniem. Wkurzyłam wielu ludzi. Takich, których większość rozsądnych osób nie śmiałaby wkurzyć. Podjęłam pewne kroki, żeby się zabezpieczyć, ale może nadejść taki dzień, kiedy te zabezpieczenia nie wystarczą.

      Być może pewnego dnia skończę z tą pracą. Skończę się oglądać przez ramię. A może, jeśli będę miała szczęście, zapobiegnę temu atakowi serca, który grozi mi przy każdym przestraszonym drgnięciu, nim stuknie mi ćwierćwiecze.

      Pewnie tak się nie stanie.

      Podnoszę telefon z podłogi i przesuwam palcem po ekranie, by wyłączyć alarm. To nie może być ta pora. Czy naprawdę siedzę na tym krześle już osiem godzin?

      Odsuwam się od biurka i wstaję, wykonuję krążenia ramionami i głową. Coś kilka razy trzaska mi w plecach, ale po tym czuję się o wiele lepiej, niż mógłby sugerować odgłos. Mój kręgosłup protestuje przy zmianie pozycji, ale dalej się rozciągam. Wiem, że im dłużej będę się ruszała, tym lepiej się poczuję. Schylam się, zwieszam swobodnie ręce i naprężonymi palcami sięgam do podłogi. Powoli się prostuję i unoszę ramiona, celując palcami w sufit. Pozostaję tak, dopóki nie czuję, że moje kości wróciły do swojej normalnej pozycji i nie są już zmiażdżone gdzieś u dołu moich pleców. Ulga rozchodzi się po moich obolałych mięśniach.

      W nogach czuję tysiące igieł. Wchodząc po schodach, trzymam się mocno poręczy – nie czuję stóp, a nie chcę spaść. Dzięki Bogu to okropne uczucie znika, nim docieram do drzwi. Przechodzę przez salon i idę w stronę kuchni. Po drodze zatrzymuję się w hallu. Całuję opuszki palców i przykładam je do jedynego wiszącego w tym domu zdjęcia. Zdjęcia mojej matki.

      – Cześć, mamo – mówię i uśmiecham się do niej. Miała takie same długie brązowe włosy jak ja i identyczne bursztynowe oczy. Zdjęcie zrobiono niedługo przed jej śmiercią, gdy dopiero uczyłam się chodzić. – Mam nadzieję, że napawam cię dumą, gdziekolwiek teraz jesteś.

      Burczy mi w brzuchu, co przypomina mi, dokąd szłam, i ruszam do kuchni. Kiedy ostatni raz coś jadłam? Śniadanie? Kolację wczoraj wieczorem? Nie, zdecydowanie to było śniadanie. Wczorajsze śniadanie. Ponownie burczy mi w brzuchu, tym razem głośniej.

      – Tak, tak, słyszę – mruczę pod nosem.

      Zawartość lodówki jest… cóż, żadna. Chyba że Google podpowie mi, jak przyrządzić posiłek z marynowanych ogórków, dwóch plasterków sera i sześciopaku piwa.

      Opieram się o blat i otwieram aplikację do robienia zakupów z dostawą GrubTrain. Zamawiam kilka niezbędnych rzeczy i wydaję ostatnie czterdzieści dolarów, jakie miałam na koncie. Trzydzieści minut, jakie mam, zanim dostarczą spożywkę, wykorzystuję, by pójść na górę, wziąć bardzo mi potrzebny prysznic i przebrać się w luźną, opadającą z jednego ramienia koszulkę z logo mojej ulubionej kapeli, Veruca Salt, na przodzie. Szare spodenki, które wkładam, kiedyś były spodniami od dresu, lecz gdy wytarły się od przydeptywania zbyt długich nogawek, potraktowałam je nożyczkami – i bum.

      Dresoszorty.

      Kończę, wracam na dół i przeglądam pocztę. Nazywam się Helburn, ale cała korespondencja przychodzi na nazwisko Jackson. Mój ojciec zmienił je już lata temu. Upierał się, że to ze względu na jego pracę dla rządu.

      Minęły lata, nim dowiedziałam się, że to wszystko było kłamstwem.

      ON był kłamstwem.

      Duszę w sobie rosnącą falę znajomego gniewu. Nie mam czasu ani energii, by przywoływać wspomnienia o czynach mojego ojca lub o bajzlu, jakiego narobił w moim życiu i w życiu niezliczonych innych ludzi.

      Wyrzucam wszelkie reklamy do śmieci i zaczynam pierwszą z rund rutynowego sprawdzania zamków, wszystkich okien i drzwi. Otwieram panel systemu zabezpieczeń, wpisuję kod i upewniam się, że wszystko działa, jak należy.

      Dwa razy.

      W głównej sypialni przechodzę nad rozrzuconymi po podłodze ubraniami ojca i podchodzę do okna. Sprawdzam zamek. Nienaruszony. Wychodzę z pokoju, szybko zamykam za sobą drzwi i wypuszczam z płuc oddech – nawet nie zdawałam sobie sprawy, że go wstrzymywałam.

      Pokonując dwa stopnie naraz, wracam do salonu na dole trójkondygnacyjnego, dwusypialnianego i rozpadającego się domu.

      Wszystko tutaj wygląda tak samo jak wtedy, gdy wprowadzaliśmy się tu cztery lata temu. Gwoździe, na których poprzedni lokatorzy wieszali dekoracje i zdjęcia, w różnych miejscach wystają ze ściany. Jedynymi meblami są tutaj trzyosobowa kanapa w kolorze szczurzego brązu – żadnego telewizora – i kilka wysokich taboretów nie do kompletu schowanych pod blatem, który oddziela niewielki salon od równie małej kuchni.

      Ktoś dzwoni do drzwi i chociaż się tego spodziewałam, nadal jestem ostrożna.

      Zawsze jestem ostrożna.

      Staję na palcach i wyglądam przez wizjer. Po drugiej stronie stoi Duke, poruszając brwiami i wykrzywiając usta. Uśmiecham się, bo nie sposób się nie uśmiechnąć. Facet trzyma w rękach duże torby z zakupami. Wyciąga je w stronę wizjera, rozpromieniony i dumny niczym myśliwy, który chwali się zdobyczą.

      Otwarcie wszystkich zamków trwa chwilę, ponieważ jest ich aż osiem. Kiedy w końcu uchylam drzwi, widzę jego promienny uśmiech.

      – Hej – wita mnie swobodnie Duke. – Zobaczyłem, że złożyłaś zamówienie, i chciałem je dostarczyć osobiście.

Скачать книгу