Spotkajmy się po wojnie. Agnieszka Jeż
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Spotkajmy się po wojnie - Agnieszka Jeż страница 15
Anka patrzyła na tę scenę z przedpokoju. „Wzruszające”, pomyślała. „To jest właśnie miłość. Bo jeśli nie to, to co by mogło nią być? Zakochanie, ten czas na granicy obłędu i szaleństwa, uzależniający i otumaniający, ale zawsze, bo taka jest jego natura – krótkotrwały? Czas euforii, gdy się świata poza kimś nie widzi, czy czas długi, linearny, ciągnący się, gdy ma się kontakt ze światem, a ten ktoś jest nieustająco w jego centrum?”
Wzruszyła ją ta scena. Niby nic takiego, podanie żonie herbaty. Ale to, jak dziadek ostrożnie ją nalewał, jak ładnie przed babcią postawił, jego spojrzenie, jej gest, to, że najpierw pomyślał o niej, dopiero potem zapełnił swoją filiżankę. Drobiazg, okruch codzienności, ale przecież z takich drobiazgów składa się życie.
To był taki czas, że, chcąc czy nie, każdą podobną sytuację rozbierała na mniejsze elementy i porównywała ze swoim życiem.
Jak ona by wyglądała z Marcinem za pół wieku? Mogliby właśnie tak. Marcin jest przecież troskliwy, opiekuńczy, czuły. Zawsze ją przepuszcza w drzwiach, najpierw jej robi kawę, kupuje kwiaty, na zakupach nosi torby. Zależy mu na tym, żeby czuła się dobrze, dba o jej komfort. Kocha ją, co do tego Anka nie miała wątpliwości. Ona też go kocha. Całą długą drogę do Suwałk i z powrotem spędziła na przemyśleniach. Prześledziła ich związek – od pierwszej internetowej wiadomości do ostatniego wspólnego śniadania. To była historia wzajemnego zauroczenia, fascynacji, nienasyconej chęci poznawania się, czułej i pociągającej intymności. Wszystko w tej historii było dobre.
Prawie wszystko.
Z jakąś masochistyczną pasją przypominała sobie te newralgiczne momenty – kilka głupich tekstów Marcina, sprawę awansu, jego ślepe uczucie do Buby.
Czy to były ważne sprawy?
Trochę tak, tu nikt by się nie wahał. Ale czy przysłaniały całą – dobrą, bardzo dobrą – resztę?
Marcin był właściwie wychowywany przez dziadków, głównie przez babcię. To ona spędzała z nim najwięcej czasu. Ten antysemicki, cieniutki strumyk – pewnie płynął od niej. Może to była forma obrony? Żeby nie pamiętać, nie przypisywać sobie winy, szukała wad w całym narodzie, a więc także – w Sarze. „Ja byłam nie w porządku, ale ona, oni – też”. To Marta podsunęła jej taki możliwy mechanizm obronny. „Siła wyparcia ma moc tsunami”, powiedziała.
Ma. Podobnie było z miłością Marcina do Buby. Niezachwiana, no prawie, wtedy, na przyjęciu, był wstrząśnięty i chyba zły, ale to minęło. Z drugiej strony – czy nie taka jest właśnie miłość? Że nie ustępuje mimo wszelkich okoliczności? Kochać w dobry czas jest łatwo. Kiedy robi się źle – wtedy właśnie przychodzi moment sprawdzania.
I kolejne pytania: czy kocha się kogoś, czy raczej jego/jej odbicie w swoich oczach. Samą tę osobę, czy to, co ona nam – fizycznie lub psychicznie – robi?
Marcin kocha Bubę, bo mu dała dom, ciepło, zastąpiła matkę. Bez względu na to, jaka jest – dała mu to wszystko.
Dziadek kocha babcię. Pokochał ją wiele lat temu. Najpierw wyobrażenie o niej, bo przecież jej nie znał. Potem – wbrew wszystkiemu – rozniecał tę miłość. Babcia się ukrywała, babcia była Żydówką, babcia kochała innego. Babcia, to było najgorsze, nie ocaliła swojej siostry. Miłość dziadka wciąż trwała.
Buba powoli się zakochiwała w Janie. Nie było pioruna, jej miłość była budowana na tym, jaki jest Jan: dobry, czuły, opiekuńczy, bezinteresowny. Przystojny, męski. Zaręczony z Sarą, przyjaciółką. A mimo to Maria szła w to uczucie – jednostronne. Doprowadziło ją na skraj szaleństwa, bo chyba tylko tak można wytłumaczyć to, co zrobiła. A potem, wciąż ze świadomością, że skrzywdziła tego, którego kocha, doprowadziła plan do końca.
Dziadek Marcina. Kochał Sarę, to na pewno. Co go urzekło? Jej uroda, dziewczęcość, odmienność, wpatrzenie w niego? Potem przebolał to utracone uczucie – a może nie?… – i ożenił się z Marią. Dlaczego z nią? Bo ona zabiegała o niego, bo go pocieszała, bo mu się podobała jej bujna kobiecość, bo była łączniczką z dawnym życiem, w którym była i Sara, a może dlatego ją kochał, że życie nie znosi próżni, a człowiek nie jest stworzony do pojedynczości?
Babcia. Jan był dla niej zjawiskiem. Był taki naprawdę czy był inny od wszystkiego, co znała i czego, być może, nie akceptowała? Ten mezalians był przeszkodą, ale i sposobem, żeby się wyrwać z dotychczasowego życia. Może babcia tego chciała? Potem Jan otoczył ją czułą opieką, co było cholernie ważne w jej położeniu. Na pewno się jej podobał, fizycznie również, to widać, wciąż widać. Wybierała Jana, powoli i konsekwentnie. Odrzucając matrymonialne propozycje przedstawiane przez ojca, co niosło konsekwencje dla każdego z Flinkierów, opuszczając dom, aż wreszcie – nie ratując siostry. Kochała go wciąż i wciąż – w ukryciu, w tej ciemnej norze, po wyzwoleniu. Naprawdę to Jana Górskiego tak kochała czy może nie odstąpiła od tej miłości, skoro tyle dla niej poświęciła? Wyszła za dziadka. Z litości, wdzięczności, by nie być samą? A może jednak z miłości – do dziadka, do tego jaki, jest, i do tego, co robi.
I wreszcie ona sama. Kocha Marcina. Tak, kocha Marcina. Wszystko, co Marcin robi, co zrobił, było dla niej dobre, było na nią nastawione. Nie zawiódł jej, nie zostawił w potrzebie, jest w nią wpatrzony.
Westchnęła. Każdy z tych obrazów był inny. Każda miłość była inna. A zarazem każda z nich była prawdziwa.
„Ty tyle nie myśl, życie jest do działania, nie do myślenia”, strofowała ją czasem Kaśka, gdy się zagłębiała w meandrach swoich rozważań. „Poza tym pewne rzeczy się przede wszystkim czuje. Czuj”, dodawała.
Westchnęła znowu. „Czuj”. Czuła, że zaczyna ją boleć głowa. Póki jechała, była skupiona, adrenalina działała. Teraz, wieczorem, emocje opadły, zmęczenie i stres ostatnich dni wzięły górę. Postanowiła pójść do kuchni po proszek od bólu głowy.
W pomieszczeniu było ciemno, więc sięgnęła ręką do kontaktu. Żarówka rozbłysła.
– Matko, przestraszyłaś mnie! – krzyknęła zduszonym głosem. – Myślałam, że jesteś w łazience.
– „Mamo” wystarczy. – Uśmiechnęła się do niej. Zawsze miała refleks i poczucie humoru. Teraz też, ale…
Anka przyjrzała się mamie. Miała zaczerwienione oczy, jakby płakała.
– Mamo?… – zaczęła i urwała. To było takie półpytanie, półtroska.
– Ach, no. – Mama odchrząknęła