Histeria. Izabela Janiszewska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Histeria - Izabela Janiszewska страница 5
– A ty będziesz się upijał, kiedy tylko spuszczę cię z oczu? Nie było mnie ledwie kilka godzin, a ty zdążyłeś się urżnąć. Skąd w ogóle wziąłeś tę flaszkę? – Patrzyła na niego z wyrzutem.
– Z twojego zamrażalnika. I zapewniam cię, że gdybym nie zasnął, skoczyłbym do monopolowego po drugą, bo w tej starej butelczynie nie było nawet połówki.
Larysa westchnęła ciężko i pokiwała głową ze zrozumieniem. Dotarło do niej, że to w pewnym sensie jej wina. Kiedy wychodziła w nocy, sprawdziła szafki i lodówkę, ale o zamrażalniku zapomniała. Zazwyczaj trzymała tam tylko zestaw zimnych kompresów, których używała, gdy wracała do domu poturbowana po walce na ringu. Najwyraźniej jej brat, Bartek, schował niedopity alkohol do szuflady po którymś z ich filmowych wieczorów.
Uniosła wzrok i przyglądała się zaniedbanym włosom Pawła, jego zmęczonej twarzy i smutnym oczom. Ciało mężczyzny przypominało jej stary, opuszczony dom, o którym ludzie szeptali z lękiem.
– Nie patrz tak na mnie. – Pogroził jej palcem. – To ty mnie tu ściągnęłaś. Było mi dobrze na dworcu. Nie prosiłem się o to.
Milczała, bo wiedziała, że ma rację. Tak samo jak wtedy, gdy mówił, że rani innych, by chronić siebie przed odrzuceniem i cierpieniem. Przejrzał ją i choć siedziała przy biurku ubrana w bluzę i spodnie, czuła się niemal równie obnażona jak on. Rzuciła okiem na ręcznik wiszący na jego biodrach i zauważyła, że Wiśniewski objął się ramionami, jakby nagle zrobiło mu się zimno.
– Będę pił wystarczająco dużo, żeby nie pamiętać o Marii, a jednocześnie na tyle mało, żeby móc pracować – dodał tonem człowieka szukającego porozumienia.
– Paweł, nie zorientujesz się, kiedy przekroczysz granicę.
– Ale ty to zrobisz.
– Nie zamierzam cię pilnować. Chcesz się zabijać, śmiało, ale nie mieszaj mnie do tego.
– Świetnie, to reguły gry mamy ustalone – odburknął.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Larysa odwróciła się plecami i na powrót otworzyła laptopa, dając mu znak, że ich dyskusja jest skończona.
Bruno zamknął się w pokoju na komendzie, włożył pendrive do komputera i wstrzymał oddech. Po chwili jego oczom ukazał się folder zatytułowany „Lewicki”, przez co komisarz Wilczyński automatycznie cały się spiął. Dwukrotnie kliknął, by otworzyć teczkę. To, co zobaczył, sprawiło, że aż zagwizdał.
No, Mamuśka, wiedziałem, że jesteś dobry, ale tym mnie zaskoczyłeś, pomyślał, przeglądając setki zdjęć.
Kiedy zlecał swojemu informatorowi odnalezienie Jacka Lewickiego, nie liczył na wiele. Po pogrzebie żony mężczyzna sprzedał dom i wyprowadził się gdzieś z synami i ślad po nim zaginął. Zmienił numer telefonu, odszedł z pracy i zerwał kontakt z dawnymi znajomymi. Niczym duch rozpłynął się w powietrzu. Ludzie przyjęli to ze zrozumieniem, a może nawet z ulgą: nie musieli już prowadzić niezręcznych rozmów o tym, co się stało, ani unikać bolesnego tematu. Jakby za wdowcem ciągnął się przykry zapach, a wszyscy wokół wystarczająco długo męczyli się, udając, że nie czują fetoru. Twierdzili, że po takiej tragedii Jacek potrzebuje czasu, by dojść do siebie i zadbać o dzieci.
Ustalenia w sprawie okoliczności śmierci Emilii Lewickiej nie wskazywały na jakiekolwiek nieprawidłowości, więc policja nie miała podstaw, by zatrzymać Jacka. Wszystkie znaki na niebie i ziemi potwierdzały jej samobójstwo. Tylko Wilczyński wiedział, że pogrążony w żałobie wdowiec miał też inną twarz, którą zręcznie ukrywał przed światem.
Po incydencie na pogrzebie Emilii Brunona trawiły wątpliwości. Był zmęczony wydarzeniami ostatnich miesięcy, nocami nieustannie obracał w dłoniach drewniany model samolotu, który podarowali mu synowie Jacka, i niekiedy pił zdecydowanie za dużo. Do tego ciążyła mu śmierć Daniela Sikory, technika kryminalistyki i bliskiego znajomego, za którą czuł się odpowiedzialny. Zalewały go złość i gorycz, przez które tracił ostrość widzenia. Chwilami nie miał już pewności, czy zwyczajnie nie naginał faktów tak, by pasowały do jego teorii. Wprawdzie wszystkie elementy układanki współgrały, ale on musiał oprzeć się na mocnych dowodach. Chciał się upewnić, że Jacek Lewicki i zwyrodnialec, którego tropił, to ta sama osoba. Pogrzebał głębiej, wykorzystał wszystkie swoje znajomości i wkrótce udało mu się ustalić, że sąd, zmieniając personalia maltretowanemu chłopcu, nadał dziecku nie jedno, ale dwa nowe imiona. Dzięki temu Lewicki mógł dowolnie zmieniać tożsamość. O ile na studiach posługiwał się pierwszym imieniem, to odkąd poznał Emilię, zawsze korzystał z drugiego. Dla żony od początku był Jackiem, mężczyzną bez przeszłości, o niejasnej historii, ale za to najbardziej wspierającym i kochającym mężem, jakiego mogła sobie wyobrazić. Co więcej, po ślubie przyjął nazwisko Emilii, tym samym zakopując w niepamięci nadane sądownie personalia i raz na zawsze stając się Lewickim.
Gdyby Bruno nie czuł do niego wstrętu, być może nawet wykrzesałby z siebie odrobinę podziwu dla wirtuozerii, z jaką Jacek doprowadził swoją żonę do obłędu. Ale im więcej wiedział o tym człowieku, tym bardziej przepełniało go pragnienie zemsty. To uczucie mu ciążyło, bo doskonale rozumiał, że Lewicki właśnie tego oczekiwał, chciał mieć widownię. A mimo to Wilczyński nie potrafił odpuścić, wierzył, że pewnego dnia tamten popełni błąd, potknie się, a wtedy on będzie w pobliżu i z satysfakcją go dorwie. Cierpliwie pielęgnował swoją obsesję, zbierał informacje, sprawdzał tropy i szukał dowodów. Wiedział, że bez nich albo bez nierozerwalnego łańcucha poszlak, w którym wszystkie elementy tworzą logiczną i spójną całość, nie uda się skazać mężczyzny.
Niekiedy, po kilku szklaneczkach whisky, komisarzowi wydawało się, że w pewien pokręcony sposób nawet go rozumie. Lewicki był nieszczęśliwym dzieckiem, które zostało skrzywdzone przez każdego, komu ufało. Najbliżsi traktowali go gorzej niż niechciane zwierzę, a on nie umiał sobie poradzić z tą nigdy niezabliźnioną raną. Zabijał, by przestać cierpieć. Tylko że to nie przynosiło mu ulgi. Bo choć unicestwił każdego, kto go niszczył i zadał mu ból, jego wewnętrzny wrzask nie zamierzał ucichnąć. W środku nadal czuł to potworne darcie. Co więcej, zabijanie i pozorowanie samobójstw wytworzyło w nim przekonanie, że jest bezkarny.
Najwyraźniej polubił to uczucie mocy i decydowania o życiu i śmierci. Jakby miał się za Charona, greckiego boga przewożącego dusze zmarłych przez Styks do innego, niekoniecznie lepszego świata.
Teraz, niemal w bezruchu oglądając zdjęcia przyniesione przez Mamuśkę, Bruno doświadczał nieprawdopodobnego dysonansu. Patrzył na potwora, a widział jedynie ojca, który z ujmującą czułością tuli swoje dzieci. Wilczyński przyglądał się dłoni Jacka na policzku syna i nie mógł strząsnąć z siebie myśli, że ta sama dłoń była zdolna do tego, by poderżnąć gardło. Obserwował jego uśmiech i wyobrażał sobie, że podobny wyraz twarzy Lewicki musiał mieć, gdy próbował żywcem spalić swojego ojca. Bruno zaglądał w błękitne, łagodne oczy mężczyzny i zastanawiał się, jaką barwę miały, kiedy ich właściciel zabijał