Godzina zagubionych słów. Natasza Socha

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Godzina zagubionych słów - Natasza Socha страница 8

Godzina zagubionych słów - Natasza Socha

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – A jednak. Chodzi mi o dojrzałość, a dojrzałość to nie wiek. To wypadkowa umiejętności życiowych i tego, w jaki sposób reagujemy na rzeczywistość. Na niespodzianki, które dostajemy, i to zarówno te dobre, jak i te gówniane. Ja gdzieś po drodze chyba się zablokowałam. Nie chciałam dopuścić do głosu tego, że tracę pozycję lidera. Że niezależność to naturalna kolej rzeczy. Problem polegał na tym, że twoja niezależność obnażała moje słabości. Odsuwała mnie na boczny tor.

      Katarzyna chwyciła Mariannę za rękę. A potem ostrożnie uniosła powieki.

      Marianna zwróciła do niej twarz. Najpierw miała trzydzieści jeden lat i właśnie urodziła Katarzynę. Po jej policzku spływały łzy szczęścia, a oczy się śmiały. Potem miała trzydzieści pięć lat i siedziała z małą Katarzyną w piaskownicy. I wreszcie czterdzieści, czterdzieści osiem, pięćdziesiąt dwa, sześćdziesiąt trzy. Dalej nie było już nic, chociaż powinno, i Katarzyna chciała jej to teraz wykrzyczeć. Że nie je się ciastek z sezamem, wiedząc, że mogą uczulić. Że nie umiera się tak młodo.

      – Nie wiedziałam, że są z sezamem. Kupiłam je na wagę w małej piekarni, niedaleko mojego mieszkania. Nie zwróciłam uwagi na skład, a sezamu nie wyczułam. Poza tym nigdy nie przypuszczałam, że może okazać się dla mnie śmiertelny. To były tylko ciastka. To nawet trochę wstydliwe umrzeć przez ciastka. Wolałabym się tym publicznie nie chwalić.

      Katarzyna schowała twarz w dłoniach.

      – Ja też ciągle nie mogę w to uwierzyć – szepnęła i spytała po chwili: – Co mi chciałaś powiedzieć w tamten poniedziałek? Wiesz, wtedy kiedy widziałyśmy się po raz ostatni.

      Marianna zabawnie zmarszczyła nos.

      – Trochę się wstydzę. Może pogadamy jeszcze o relacjach matka–córka, a potem to, co w tej chwili nie wiem, jak ci przedstawić, jakoś samo wypłynie?

      Katarzyna uniosła brwi.

      – Coś przeskrobałaś? Ty? Przecież jesteś idealna.

      – Trochę mnie poniosło, to fakt. Ale nie żałuję.

      – Mamo…

      – Podkręcam tylko twoją ciekawość. Daj mi się tym nacieszyć.

      Katarzyna pokręciła głową, a potem zaczęła wiercić butem dziurę w lekko zamarzniętej ziemi.

      – Wiesz, dlaczego tak wcześnie wyszłam dziś z domu? Nie mogłam znieść Roberta i jego hałaśliwego szlafroka, który tak potwornie szeleścił.

      Marianna zachichotała.

      – Znam to uczucie. Twój ojciec masakrował mnie chrupaniem jabłka. Niby miał zamknięte usta, ale ja wszystko słyszałam. To chrupanie było jak nalot szarańczy. Tak wwiercało się w głowę, że po chwili myślałam już tylko o tym, jak jego zęby atakują miąższ. I powiem ci, że z marchewką było jeszcze gorzej.

      Katarzyna nie mogła się nie roześmiać.

      – Wiesz, co jest naprawdę ważne? – spytała Marianna.

      – Pytasz o jabłka i chrupanie?

      – Nie, przeskakuję teraz na temat znacznie poważniejszy. W końcu jestem matką.

      Katarzyna zerknęła na nią wyczekująco.

      – Być wystarczająco dobrym rodzicem. Nie idealnym i perfekcyjnym, tylko takim, do którego dziecko przychodzi, kiedy ma problem. Ty przestałaś mi się zwierzać. I ja już wiem dlaczego. Za bardzo przy tobie majstrowałam. Próbowałam cię zmieniać, żebyś była bardziej do mnie podobna. No i nie chciałam zostać zdetronizowana. Nie przyjmowałam do wiadomości, że tak właśnie być powinno. Że trzeba ustąpić ci miejsca i czasem tylko przyglądać się temu, co robisz, niekoniecznie to komentując.

      Katarzyna zacisnęła dłonie.

      – Teraz widzę, że niczego ci nie ułatwiałam. Często nawet prowokowałam kłótnie, żeby przekonać samą siebie, jak bardzo jesteśmy różne. Chciałam sobie udowodnić, że nie mamy ze sobą zbyt wiele wspólnego i dzieli nas wszystko. Twoje życie było w końcu zabarwione przeszłością, moje teraźniejszością, więc nie miałyśmy prawa się zrozumieć. Tak to sobie tłumaczyłam. – Marianna uśmiechnęła się delikatnie. – Głupie to było. Asekuracyjne, ale i tak głupie.

      Katarzyna poczuła ciepło na policzku. Przełknęła ślinę.

      – Mamo, a to ciasto z dynią… Pamiętasz? Kiedyś mi o nim wspominałaś, ale chyba nigdy nie zdradziłaś przepisu.

      – Bo nie chciałaś. Poza tym nie lubisz dyni.

      – Nie lubiłam jej intensywnej obecności podczas tamtej rozmowy. Ale to pie jakoś mnie męczy.

      – Ja zawsze robiłam je z mąki razowej. Ale możesz też wziąć zwykłą, wymieszaną z otrębami.

      – Kupię razową. – Katarzyna uśmiechnęła się, a potem wyjęła z kieszeni płaszcza stary paragon, długopis, który zawsze nosiła przy sobie, i zapisała dokładnie wszystkie składniki, żeby o niczym nie zapomnieć i upiec dokładnie takie samo ciasto jak matka.

      – To teraz farsz – powiedziała Marianna.

      Do Katarzyny dotarło nagle, że mogłaby jej słuchać bez końca. Nawet gdyby miała trzysta razy użyć słowa „dynia” i przekonywać ją, że od dzisiaj tylko to powinna jeść. Słowa w tej brakującej godzinie nabrały nowego znaczenia. Każde z nich było dojrzałe, soczyste, jak najlepsze jabłko prosto z drzewa.

      – Pysznie to brzmi – wyszeptała Katarzyna. – Naprawdę.

      – Powiesz mi, kto to jest? I dlaczego się z nim spotykasz? – spytała niespodziewanie Marianna.

      Katarzyna spuściła głowę. Wcześniej to pytanie nigdy nie padło. Były wyrzuty, pretensje, były ostrzeżenia, że będzie tego żałować. Były historie, które matka słyszała od innych i które nigdy dobrze się nie kończyły. Ale ani razu nie padło to zasadnicze pytanie. Teraz trzeba odpowiedzieć od razu, bez żadnego owijania w bawełnę, bez żadnych wstępów i tłumaczeń. Bez usprawiedliwiania się.

      – On… On lubi majonez.

      Marianna szerzej otworzyła oczy.

      – Rozumiem, że Robert woli keczup?

      – Chodzi o to, że nigdy wcześniej nie spotkałam faceta, który kocha majonez tak samo jak ja.

      – Rozumiem – Marianna z powagą skinęła głową. – Majonezowy facet to faktycznie jest jakiś argument.

      Katarzyna zaśmiała się.

      – Wiem, jak to brzmi, ale właśnie dlatego się zakochałam. On mnie po prostu zauważa. Gdy na mnie patrzy, to tylko na mnie. Nie w bok, nie gdzieś ponad moją głową. Nie ma w tym spojrzeniu zniecierpliwienia, jest spokój, czułość.

      – A Robert?

      – Robert lubi słuchać swojego głosu.

Скачать книгу