Cherub. Przemysław Piotrowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Cherub - Przemysław Piotrowski страница 23
Spojrzał na zegarek. Minęła północ, a on wciąż ślęczał nad raportem z sekcji Brunona Kotelskiego. Winnicka wyraziła się jasno. Ma być gotowy na rano. Nie byłoby z tym problemu, bo w tego typu sytuacjach podobny raport powinien powstać jak najszybciej, ale najchętniej zrobiłby tej babie na złość. Nie lubił jej. Wiedział, że nim gardzi. Była szorstką, oschłą i zmanierowaną suką. Kiedyś, gdy pod nieobecność regularnie współpracującej z nią patomorfolog Joanny Wołoś robił dla niej sekcję starszej pani zamordowanej przez wnuczka, tak go wnerwiła, że załatwił sobie jej fotkę i przykleił na tarczy do rzutek. Wisiała tam dobre kilka miesięcy, dopóki nie została kompletnie podziurawiona. Oczywiście dowiedziała się o tym i od tamtej pory nie korzystała z jego usług. Nie musiała, bo jej sprawy zwykle były proste jak drut i większość sekcji robiła z przyczyn czysto proceduralnych. W przypadku kilku ostatnich rzecz miała się zupełnie inaczej. A że był najlepszym fachowcem w zachodniej Polsce, musiała się dostosować.
Lekarz sądowy Robert Krzywicki nie był jednak mściwym człowiekiem. Mało tego, potrafił wiele wybaczyć i miał mnóstwo cierpliwości. Ludzie lubili z nim pracować, bo nawet w najbardziej ekstremalnych sytuacjach potrafił rozładować atmosferę. Nie było to skutkiem profesji, którą uprawiał, a tym bardziej zaprzeczenia, wyparcia czy innego mechanizmu obronnego, a raczej przesadnie przyjaznego i dobrotliwego charakteru. Doktor Krzywicki taki już był. Zawsze uśmiechnięty, dowcipkujący, nietrzymający na dystans tych, z którymi przyszło mu współpracować. I nawet jeśli jego żarty przez niektórych bywały odbierane jako co najmniej niesmaczne, to Roberta nie dało się nie lubić. Z jednym wyjątkiem. Winnickiej zawsze stał ością w gardle.
Poczuł, że zaczyna brać go migrena. Tępy ból zwykle zaczynał się gdzieś za płatem czołowym, a następnie promieniował na całą głowę. Sięgnął do szuflady po tabletkę i popił ją zimną kawą. Nagle ogarnęło go trudne do powstrzymania zmęczenie. Literki na ekranie monitora zaczęły się zlewać, a ból gwałtownie narastać. Ostatnio miał coraz więcej problemów zdrowotnych. Nie uprawiał sportu, dużo palił. Zauważył, że niespodziewanie stał się starszym panem, który myśli głównie o tym, aby po pracy położyć się na kanapie i odpocząć. Coraz częściej doskwierał mu kręgosłup. Trzydzieści lat pochylania się nad zwłokami musiało pozostawić po sobie trwały ślad w postaci zwyrodnień. Kiedyś próbował rehabilitacji, ćwiczeń, a nawet wybrał się do jakiegoś magika, który specjalizował się w akupunkturze i wszelakich technikach medycyny wschodniej. Jako lekarz był co do tego pomysłu sceptyczny, ale namówił go kolega po fachu, więc poszedł. Magik wymasował mu stopy, nawbijał igieł w lędźwie, a potem pougniatał jak nagrzaną małolatę, ale nawet jeśli po tej wizycie chwilowo poczuł poprawę, to nagle zaczął mieć problemy z łopatką. Ból bywał nieznośny, a gdy powrócił ten w części lędźwiowej, zamiast jednego problemu miał dwa.
Coraz częściej żałował, że nigdy nie zdecydował się ustatkować. Matka zawsze powtarzała mu, że na starość będzie pluł sobie w brodę. Zrobiła to nawet na łożu śmierci i były to jedne z jej ostatnich słów. Nie posłuchał jej. Nigdy się nie ożenił, nigdy nie spłodził dziecka. Dziś coraz częściej myślał o tym, aby kogoś poszukać. Ale jak miałby odnaleźć się w tym nowym świecie, gdzie miłość coraz częściej odnajdywało się w sieci? Nigdy nie miał większych problemów z kobietami, ale w tej kwestii należał do tradycjonalistów. Kawa, kwiaty, wino, potem upojna noc. U niego, zwłaszcza gdy był jeszcze piękny i młody, na tym większość relacji się kończyła. Cenił sobie kawalerskie życie, ale okazało się, że czas płynie szybciej, niż mu się wydaje, i nagle obudził się w zupełnie innym świecie. Z nadwagą, bolącym kręgosłupem, coraz częstszymi i silniejszymi migrenami, zwłaszcza zaś samotnymi wieczorami z kawą, papierosem i kolejnym „bestsellerem”, który obok bestsellera nawet stać nie powinien. Dwa lata temu, po śmierci Borysa, nie zdecydował się na zakup kolejnego psa. Sam do końca nie wiedział dlaczego. Tłumaczył to sobie tym, że prawdziwego przyjaciela nie da się zastąpić ot tak. Kupić tym bardziej. Finał był taki, że gdy przychodził po pracy do domu, już nawet nikt go nie witał.
Zapalił papierosa i odchylił się w krześle. Potrzebował chwili, aby tabletka zaczęła działać. Nie chciał zabierać papierkowej pracy do domu. Musiał skończyć ten pieprzony raport dla Winnickiej. Poczuł pragnienie. Odłożył papierosa do popielniczki i powoli podniósł się z krzesła. Usztywnienie w dolnym odcinku kręgosłupa bywało coraz bardziej uciążliwe. Podszedł do lodówki i wyjął sok pomarańczowy. Wypił prosto z kartonu, po czym wrócił do biurka i chwycił tlącego się papierosa. Zaciągnął się, wpatrując się w wypełnioną po brzegi popielniczkę. Pomyślał, że opróżni ją z petów, bo niemożliwie cuchnęły. Wziął ją i skierował się do kubła na śmieci, ale niespodziewanie coś chwyciło go w lędźwiach. Ból był tak nagły i silny, że aby nie upaść, oparł się o blat dłonią, w której niósł popielniczkę. Cuchnąca zawartość rozsypała się na podłodze.
– Szlag by to! – zaklął.
Pety walały się wszędzie, a on nie miał pod ręką nawet zmiotki i szufelki. Zresztą nawet gdyby miał, wątpił, czy zdołałby się schylić i posprzątać. Wyprostował się, zamknął oczy i zaczął liczyć na głos do dziesięciu. Gdy skończył, złość częściowo uleciała. W drugiej dłoni wciąż trzymał dopalającego się papierosa. Uznał, że gdy zgasi go na podłodze, nie zrobi to już większej różnicy, więc upuścił go i przydepnął butem. Zaklął pod nosem raz jeszcze. Nie mógł tak tego zostawić.
Postanowił, że spróbuje ogarnąć bałagan i poszuka zmiotki w kantorku, który wykorzystywały sprzątaczki. Sprawdził, czy może się poruszać. Ból był uciążliwy, ale nie było tak źle. Krzywicki doszedł do wniosku, że da radę. Wyszedł z biura na korytarz. Zapalił światło. Drzwi wejściowe na jego końcu były uchylone. Nie było to czymś wyjątkowym, bo gdy zostawał sam do późna (co ostatnio zdarzało się coraz częściej), zwykle prosił ostatniego wychodzącego pracownika, aby je blokował, dzięki czemu wytwarzał się przeciąg między głównym wejściem a oknem w jego biurze i dym papierosowy szybciej się ulatniał. Teraz jednak poczuł ukłucie niepokoju.
Kto następny? Może właśnie ty…?
Mógłby przysiąc, że usłyszał szept. Zimny dreszcz spłynął mu po kręgosłupie. Wiedział, jak formuje się strach. Psychologia była mu nie mniej obca niż fach, którym zajmował się na co dzień. Pomyślał, że musi się uspokoić i zachowywać racjonalnie. Szybko jednak zdał sobie sprawę, że zostawianie uchylonych drzwi do budynku prosektorium nie mieściło się w kategorii działań racjonalnych. Niedopatrzeniem mógłby określić to w każdy inny wieczór. Dziś było nie tylko nieodpowiedzialne, ale też po prostu głupie.
Kto następny? Może właśnie ty…?
Ten głos brzmiał tylko w jego głowie. A gdyby w drzwiach pojawił się teraz morderca? Jak miałby się przed nim obronić? Przecież ledwo chodził.
Odrzucił te myśli i pokuśtykał do wejścia. Wysunął głowę na zewnątrz i się rozejrzał. Na parkingu stał tylko jego od dawna niemyty mercedes. Prosektorium znajdowało się na uboczu miasta, w pobliżu cmentarza i w sporej odległości od jakichkolwiek innych zabudowań, w związku z czym o tej porze zawsze panowała tu niemal głucha cisza. Nie licząc odgłosów pobliskiego lasu.
Dziś grały tylko świerszcze.
Krzywicki