Czuły narrator. Olga Tokarczuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czuły narrator - Olga Tokarczuk страница 2

Czuły narrator - Olga Tokarczuk

Скачать книгу

sporządzanych mapach świata widniały białe plamy, rozjątrzając wyobraźnię i będąc ostrzeżeniem dla ludzkiej hybris. Ludzie, szykując się do podróży, liczyli się z tym, że z niej nie wrócą. Wyruszenie w drogę poprzedzone sporządzeniem testamentu było wydarzeniem granicznym, rozpoczynało proces inicjacyjny, proces przemiany, której rezultat nie mógł być ani znany, ani dobrze rozumiany.

      Paradoksalnie rzecz ujmując, żyliśmy w świecie otwartym dla wyobraźni, świecie o zaledwie naszkicowanych granicach, pełnym niewiadomego. Ten świat domagał się nowych opowieści i nowych form, ciągle się przed nami mienił, wciąż powstawał na naszych oczach.

      Dziś świat mieści się w obrębie naszego kalendarza i zegarka. Potrafimy go sobie w y o b r a z i ć, mieści się nam w głowie. W ciągu trzech dób można znaleźć się wszędzie, gdzie się chce (z małymi nieciekawymi wyjątkami). Białe plamy na mapach zostały szczelnie wypełnione Mapami Google, które z okrutną dokładnością pokazują każdy zaułek. Na dodatek wszędzie jest mniej więcej to samo – takie same rzeczy, artefakty, sposoby myślenia, pieniądze, marki, logotypy. Egzotyczność czy wyjątkowość jest towarem deficytowym, coraz częściej znika z codziennego życia i staje się gadżetem. Jak w nadbałtyckim kurorcie, dokąd przeniesiono z Tajlandii całą tajską restaurację, albo na nizinach środkowej Europy, gdzie urządzono gigantyczny kompleks imitujący tropiki.

      Dzięki mieszczącemu się w dłoni czy na kolanach urządzeniu można w każdej chwili porozmawiać z rodziną oddaloną o tysiące kilometrów, znajdującą się w innej strefie klimatycznej, mającą u siebie zupełnie inną porę dnia, a nawet roku. Turysta na wyprawie w Tybecie łączy się w kilka sekund z domem w Skaryszewie. Ludzie, którzy kiedyś nie mieliby szansy się poznać, dziś mogą się ze sobą komunikować przez media.

      Dla naszych pięciu zmysłów świat stał się – powtórzmy – mały. Z drugiej strony zapierający dech i wzruszający jest widok kuli ziemskiej na zdjęciu z kosmosu zrobionym przez człowieka. Mała niebieskozielona kulka wisząca w otchłani. Po raz pierwszy w historii postrzegamy nasze miejsce planetarnie – jako skończone i ograniczone; kruche i podatne na zniszczenie.

      Do tego dołącza się wrażenie zatłoczenia, skończonej przestrzeni, ciasnoty, nieustannej współobecności innych – poczucie skończoności doświadczanego świata staje się k l a u s t r o f o b i c z n e. Nic dziwnego, że ostatnio coraz częściej wracają marzenia o podróżach kosmicznych, o porzuceniu starego domu, który okazał się już zbyt dobrze znany, ciasny i zagracony.

      To odczucie zmniejszenia i skończoności świata intensyfikują jeszcze podłączenie do sieci i powszechna inwigilacja. O tak, żyjemy już w panoptykonie – jesteśmy nieustannie widziani, obserwowani i analizowani.

      Poczucie skończoności wszystko banalizuje, ponieważ tylko to, co nie poddaje się naszemu poznaniu, może wzbudzać nasz entuzjazm i zachować cudowny status tajemnicy.

Sezamiczność

      Nieskończoność jednak traktujemy często jako chaos, ponieważ nie daje nam ona szans na przyłożenie do niej jakichkolwiek poznawczych ram, jakiejkolwiek struktury. Nie istnieją mapy nieskończoności. Odrzuca też ona człowieka jako swoją miarę.

      Jeśli ktoś chciałby znów obcować z nieskończonością, wystarczy, aby włączył się do sieci. Tutaj dojmujące poczucie, że ś w i a t a  j e s t  z a  d u ż o, uczy pewnej powściągliwej rezygnacji – idę tylko swoją drogą, ucząc się pomijać machające do mnie ciekawostki, jestem niczym Lot, który ucieka z płonącej Sodomy i ma na tyle silnej woli, żeby nie oglądać się za siebie, w przeciwieństwie do swej ciekawskiej żony.

      Dziś syndromem żony Lota nazwijmy ten rodzaj zastygnięcia przed ekranem, który można już porównać do katatonii. Syndrom ten dotyka miliony nastolatków i inceli, którzy zwłaszcza w czasie pandemii, mimo ostrzeżeń, spojrzeli na płonące miasta i nie mogą już od nich oderwać wzroku.

      Surfując w poszukiwaniu jakiejś informacji, często miałam poczucie, że poruszam się po ogromnym oceanie danych, które na dodatek ciągle znajdują się w stanie samotworzenia, samokomentowania. W istocie ten, kto po raz pierwszy użył na określenie tej czynności czasownika „surfować”, był geniuszem. Obraz samotnego człowieka, który za pomocą niewielkiej deski porusza się na szczycie fali po rozjuszonym oceanie, jest tu jak najbardziej uzasadniony. Surfera niesie żywioł, a on sam ma wpływ na swoją trajektorię tylko w ograniczonym zakresie – zdaje się na energię i ruch fali. Zauważmy, że to poczucie bycia zaledwie przedmiotem ruchu od nas niezależnego, a więc i w pewien sposób bycia kierowanym, zdania się na siłę o tajemniczym bezwładzie, wydobywa z zapomnienia stare pojęcie  f a t u m, które rozumiemy już inaczej – jako sieć zależności od innych, jako dziedziczenie wzorów zachowań nie tylko w sensie biologicznym, ale i kulturowym, czego skutkiem jest żywa i chyba rozwijająca się dyskusja o tożsamościach.

      Nieskończoność wdarła się do świata homo consumens, kiedy ów świat zaczął przypominać sezam. Powiedzieliśmy: „Sezamie, otwórz się”, i – stało się! Otworzył się, przywalając nas bogactwem oferowanych usług, towarów, typów, wzorów, odmian, fasonów, mód, trendów. Chyba każdy doświadczył choć raz tej baśniowej wielości oferty i niepokojącego podejrzenia, że musielibyśmy mieć kilka żyć, żeby z niej skorzystać.

      I jakoś nie wiadomo kiedy nasze życie zostało sprowadzone do nabywania nowych dóbr, zamawiania nowych usług z niewyczerpanej oferty. W jednym z opowiadań genialnego Philipa K. Dicka fabryki sterowane jakąś oszalałą inteligencją nie mogą zatrzymać produkcji i muszą stworzyć dla nieskończonej liczby zaprogramowanych towarów idealnego nabywcę, superkonsumenta zahipnotyzowanego tym kosmosem dóbr, klienta, dla którego istotą życia stanie się próbowanie i delektowanie się odmianami tego czy tamtego, deliberowanie nad markami szminek, gadżetów, perfum, ubrań, samochodów, tosterów, przy czym specjalne programy i pisma będą służyć mu do konsultowania, co wybrać. Ta wizja, jakże futurystyczna w latach sześćdziesiątych XX wieku, ziściła się szybciej, niż myśleliśmy. Dziś to opis naszego tu i teraz.

      A przecież to samo dotyczy konsumpcji dóbr intelektualnych. Zasoby bibliotek wirtualnych stały się nieskończone – siedząc przy komputerze, ma się właściwie wrażenie, że człowiek porusza się po sezamie, którego nie może już o g a r n ą ć (to dlatego ten czasownik stał się w ciągu ostatnich lat tak popularny w polszczyźnie) – ani autorów, ani tytułów, ani haseł. Porażająca jest świadomość, że w chwili, kiedy piszę te słowa, powstają setki, jeśli nie tysiące artykułów, wierszy, powieści, esejów, reportaży i tym podobnych. Nieskończoność reprodukuje się sama, rozprzestrzeniając się, a my przystawiamy do niej nasze kruche narzędzia wyszukiwarek, żeby mieć wrażenie, że wciąż mamy nad nią kontrolę.

      Moje pokolenie radzi sobie z tym szczególnie niedobrze – byliśmy wszak wychowani w czasie niedostatku i braku, w wielu z nas wciąż tkwi instynkt gromadzenia zapasów „na kryzys”, „na inflację”. To dlatego mój mąż zbiera gazety i nadal gromadzi wycinki, jednocześnie zaś z poczuciem misji Noego buduje regały biblioteki na papierowe książki.

      Nasze i poprzednie pokolenia trenowały się w mówieniu światu: TAK, TAK, TAK. Powtarzaliśmy sobie: spróbuję tego i jeszcze tego, pojadę tam i potem tam, doświadczę tego i tamtego. Biorę to i co mi szkodzi, żeby wziąć także tamto.

      Teraz u naszego boku pojawia się generacja, która rozumie, że najbardziej

Скачать книгу