Czuły narrator. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czuły narrator - Olga Tokarczuk страница 6
Dziewiętnastowieczny paradygmat podróżny człowieka Zachodu został uprzemysłowiony i umasowiony przez współczesny turyzm. Dziś bowiem spadkobiercą Fileasa Fogga i Indiany Jonesa jest turysta, który w dwanaście dni objeżdża autokarem Meksyk, koniecznie kończąc podróż w Cancún – najbardziej odrażającym miejscu, jakie widziałam, pełnym monstrualnych hoteli i wydzielonych plaż. Albo wypoczywa all-inclusive w tureckich kurortach, starając się nie myśleć o tym, że kilkaset metrów dalej morze wyrzuca na plaże ciała uchodźców.
Ów blady i ścierpnięty od wielogodzinnej jazdy podróżny robi poruszone zdjęcia przez szyby autokaru, a nogi może rozprostować tylko tam, dokąd zaprowadzą go wola i interesy pilota wycieczki. Podczas krótkich postojów autokaru na własne oczy ogląda to, co polecają książkowe przewodniki, i z satysfakcją notuje w umyśle, że wszystko to rzeczywiście istnieje! Wieczorami dostarcza się takiemu turyście etnograficzne real life, które ani z real, ani z life w zasadzie nie ma nic wspólnego.
Turysta chce, żeby było egzotycznie, ale nie za bardzo. Chce, żeby było prawdziwie, lecz w żadnym wypadku za cenę rezygnacji z porannego prysznica. Chce dreszczyku emocji, ale nie aż takich, żeby zaczął się niepokoić. Chce kontaktu z miejscowymi, byle tylko nie był zbyt zobowiązujący i poważny. Podsłuchałam kiedyś rozmowę moich rodaków w średnim wieku, którzy namawiali się na wspólny wyjazd na Kubę. Przekonywali się wzajemnie, że trzeba tam pojechać jak najszybciej, póki jeszcze żyje Fidel, i póki jest bieda, bo „potem będzie tak samo jak wszędzie”. Biznes, także turystyczny, poprzesuwał granice tego, co etyczne i humanitarne.
Podróż to także podbój. Kiedy ruszamy w drogę, postępuje wraz z nami nasz ocean znaczeń, pojęć, stereotypów, nawyków myślowych. Jego fale skutecznie zalewają to, co znajdujemy na zewnątrz siebie. Na inny świat rozlewa się to, co już wiemy, co potrafimy pojąć. Ten podbój umożliwiają przewodniki, które zawsze wiedzą lepiej, jakie miejsca należy odwiedzić i co zobaczyć. Arbitralnie wyznaczają granice naszej percepcji, bo to, czego nie ma w przewodnikach, nie istnieje. Poruszamy się po trasach, szukając gorączkowo tego, co ujrzeć musimy. I w konsekwencji nie widzimy niczego innego.
Przewodniki podróżne pozostają wciąż tematem zasługującym na specjalną monografię. Pokazują bowiem, w jaki sposób próbujemy to, co obce, oswoić i wcielić w nasze systemy poznawcze. Wbrew pozorom nie są adresowane do ogółu, zawsze mają swojego ukrytego odbiorcę o specyficznych cechach i ten ich kastowy charakter, a także ukryta polityczność nie powinny nam nigdy umykać z pola widzenia, lecz muszą skłaniać do refleksji, na co tak naprawdę patrzymy.
Przeglądałam kiedyś przewodniki po tej samej części Polski – jeden pisany przez katolików, drugi przez Żydów. Były zupełnie odmienne. Podróżnicy obu tych grup zapewne mijaliby się jak cienie, zupełnie siebie nie dostrzegając. Ich trasy nie przecinałyby się, bo doświadczenia i ogląd przeszłości zawarte w tychże przewodnikach były zupełnie odmienne. Śmiało można założyć, że ich dzienniki podróży – gdyby takowe powstały – mówiłyby o zupełnie innych światach.
Czy w ogóle istnieje jakiś jeden świat, ten unus mundus, o którym marzyli filozofowie? Wielkie, neutralne i obiektywne uniwersum, gdzie wszyscy mamy możliwość spotkać się i rozpoznać w sobie bliźniego. Czy może żyjąc w jednej przestrzeni, w istocie żyjemy we własnych fantazmatach?
Opowiadał mi niedawno jeden siedemdziesięciolatek, jak podróżowano w epoce dzieci kwiatów. Otóż na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych minionego wieku człowiek Zachodu, kolorowy i zbuntowany, kupował tani używany samochód, najlepiej typu van, i ruszał nim do Indii. Trzeba było na to zdecydowanie więcej czasu niż tyle, ile gotowi jesteśmy poświęcić na zmianę miejsca w XXI wieku. Dziś bowiem dokonujemy czegoś w rodzaju prestidigitatorskiego tricku, wsiadając na pokład boeinga. Robimy wielkie „pstryk!” i za kilka godzin wysiadamy w zupełnie innej rzeczywistości. Tamci podróżnicy przemierzali Ziemię kilometr po kilometrze, z każdym dniem zmieniały się smak wody, jedzenie, temperatura i klimat. Ludzkie ciało miało szansę nadążyć za tą powolną, stopniową przemianą. Po drodze przeżywali wiele przygód, zwłaszcza że na tym akurat szlaku zawsze można było kupić za małe pieniądze dobrą marihuanę i dobry hasz.
Podróż była wtedy (i może powinna była pozostać) ćwiczeniem z obcości. Czuł to Marco Polo, kiedy dotarł na dwór władcy Chin, i czuł tamten kolorowy hipis, który spacerując o zmierzchu po – powiedzmy – radżastańskim Dźodhpurze, doświadczał dziwnego, oszałamiającego stanu zawieszenia własnego bytu. Nic nie rozumie, do niczego nie przynależy, nikogo nie obchodzi.
Gdyby dziś przyszedł nam do głowy szalony pomysł, żeby udać się w taką wyprawę, to przez ile ognisk zapalnych, ile miejsc wojen i konfliktów musielibyśmy przejechać? Wystarczy rzut oka na mapę i natychmiast ciśnie się do głowy pytanie, czy to w ogóle byłoby możliwe.
Tamten bezpieczny świat skończył się nie tylko z powodu wojen i konfliktów. Także dlatego, że poszczególne potencjalnie atrakcyjne regiony świata dziwnie się do siebie upodobniły – w strojach, w jedzeniu, we wszechobecności plastiku, w lokalnych pamiątkach chińskiej produkcji. Dla turystów zachowano specjalne obszary, podobne strefom ekonomicznym, czy może parkom rozrywki dla dzieci; koniecznie z ogromnym parkingiem dla autokarów. Gdzie indziej, w miejscach, w których zainwestowano duże pieniądze w turystykę, urlopowicze siedzą na plaży, dyskretnie pilnowani przez ochronę w mundurach komandosów wyposażoną w broń ostrą. Wyjście poza trakt ogólnie dostępny do zwiedzania staje się coraz trudniejsze i więcej kosztuje. Jest rozrywką dla bogatych. Ubożsi turyści mają bezpieczny standard, podróżny fast food, który wszędzie smakuje tak samo, a jego wartość poznawcza jest marna, pozostają właściwie tylko puste kalorie.
Dlatego coraz częściej powrotowi z kolejnej egzotycznej wycieczki towarzyszy głęboko skrywane rozczarowanie – nakupiliśmy pamiątek i świecidełek (z którymi potem, w domu, zupełnie nie wiadomo, co zrobić), obejrzeliśmy wszystkie obowiązkowe według przewodnika zabytki, spróbowaliśmy miejscowego alkoholu i najedliśmy się tamtejszych potraw (wiele z nich występuje w specjalnej formie dla turystów), obejrzeliśmy tańce folklorystyczne. A jednak, gdy stajemy w sieni naszego domu z walizkami, mamy poczucie, jakbyśmy uczestniczyli w nierealnym show. Jakbyśmy polizali lody przez szybę.
W naszej zachodniej kulturze akt wyruszenia w podróż był aktem wolności. Fileas Fogg jest człowiekiem wolnym. Jako wolny człowiek przyjmuje zakład i podejmuje wyzwanie, a tym samym decyduje o własnym życiu. Podróżowanie stało się symbolem wolności i chyba właśnie dlatego jest dla nas tak atrakcyjne. Może po prostu my, z natury nomadzi, lecz zatrzymani w drodze, tak właśnie atawistycznie rozumiemy swoją wolność – być w ruchu, przemieszczać się, wędrować…
Jeżeli decyzja o opuszczeniu własnego kraju – i ruszeniu w drogę – jest kwestią wolności wyboru taką samą jak wolność słowa, to jakże mając ją sami, możemy zakazywać jej innym? Dla niektórych ludzi emigracja stanowi jedyną alternatywę dla utraty wolności, a tym samym zawiera się w nienaruszalnym ludzkim prawie wolnego wyboru. Kto ma decydować o tym, gdzie jest czyjeś miejsce? W czasach, gdy tysiące ludzi szukają schronienia w naszych krajach, pan al-Halabi czy pani Marrousch nie proszą o naszą pomoc. Chcą być traktowani nie jak uchodźcy, ale jak wolni ludzie, którzy mają prawo wyboru. Paradoksem jest