E.E.. Olga Tokarczuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу E.E. - Olga Tokarczuk страница 4

E.E. - Olga Tokarczuk

Скачать книгу

dorodną kobietę.

      Nie poganiał jej teraz, chciał, żeby sama wybrała moment. To, co miała zamiar powiedzieć, nie było dla niego na pewno niczym ważnym. Dzieci zbytnio go nie obchodziły. Kochał je ogólnie, wszystkie razem, jako „dzieci”, jako potomków. Wystarczyło mu codzienne widywanie ich przy obiedzie, ai wtedy był myślami przy swoich maszynach tkackich.

      Pani Eltzner musiała znaleźć sposób na podjęcie trudnego tematu, jakim była kwestia duchów. Takie sprawy zupełnie nie interesowały męża. Wydawało jej się jednak, że mąż słuchał uważnie. Spuścił nogi z kanapy i kołysał nimi, przyglądając się swoim stopom. Potem, kiedy zamilkła, wstał i podszedł do okna, za którym latarnie odbijały się w mokrym bruku.

      – Czyż to nie był mój ojciec? – zapytała dramatycznie pani Eltzner. – Te okulary, to wysokie czoło z zakolami…

      Eltzner odstawił pustą od dawna filiżankę.

      – Twój ojciec nigdy nie miał zakoli – powiedział spokojnie.

      – Ależ tak, miał zakola, dokładnie to pamiętam!

      Mierzyli się przez chwilę wzrokiem i w końcu pan Eltzner powiedział:

      – Wolałbym więcej nie słyszeć o takich sprawach. Nie podoba mi się to. Jest to najprostszy sposób, żeby zrobić z niej wariatkę.

      Pani Eltzner odwróciła się gwałtownie do drzwi. Po raz kolejny w swoim życiu poczuła się rozczarowana i oszukana. Była uwięziona w jednym domu z człowiekiem, który kompletnie jej nie rozumiał, jakby byli z innego świata, jakby mówili innymi językami. Rzuciła spojrzenie na obitą dębową boazerią ścianę. Miała wrażenie, że się dusi. Powinna stąd natychmiast wyjść, z tego pokoju, z tego domu. Poczuła nienawiść, która zapierała jej dech w piersiach. Ruszyła do drzwi, łapiąc się za gardło. Zgłębi ciała słyszała narastające dudnienie jakiejś ogromnej fali. Ogłuszona tym łoskotem, zaczęła się słaniać. Chciała mocniej, głębiej oddychać, ale gardło ścisnęło się i wydobywał się przez nie tylko świszczący dźwięk, który zaalarmował odwróconego do okna Eltznera. Podbiegł do drzwi, omijając żonę, i krzyknął wgłąb korytarza:

      – Sole!

      W ostatniej chwili udało mu się złapać panią Eltzner padającą na podłogę. Miała półprzymknięte powieki, spod których widać było białka oczu. Dłonie wyprężyły się jak szpony, a paznokcie zbielały. Zaczął ją lekko uderzać po zszarzałej twarzy. Zaraz zjawiła się Greta z flakonikiem soli trzeźwiących. Podsunięte pod nos pani Eltzner, spowodowały nagłe zachłyśnięcie się. Poruszyły się powieki i tęczówki wróciły na swoje miejsce.

      Kwadrans potem pani Eltzner leżała na kozetce w pokoju męża, a on podawał jej filiżankę z rosołem i trzymał za rękę, pulchną, delikatną, z ulubionym pierścionkiem na serdecznym palcu.

      – Byłem wobec ciebie zbyt szorstki… Wybacz mi – powiedział. – Troszczysz się o dzieci, dbasz o dom, masz tyle spraw na głowie. Jestem taki nieuważny, tak łatwo cię zranić… Wybacz mi, Muszko…

      – Nie, kochany, to moja wina. Jesteś zapracowany, a ja zawracam ci głowę – odpowiedziała mu żona słabym głosem.

      Wieczorem, po kolacji napisała krótki list do Waltera Frommera, przyjaciela domu, okultysty i znawcy tematów ezoterycznych. Zaprosiła go na herbatę, zaznaczając, że ma ważną sprawę do omówienia. Wahała się przez chwilę, zanim włożyła papier do koperty, a potem dopisała jeszcze swoim strzelistym, pewnym pismem: „To bardzo pilne”.

      Walter Frommer

      Kim był Walter Frommer? Na co dzień – urzędnikiem w magistracie. Zajmował jeden z wielu pokoi na drugim piętrze budynku, który był administracyjnym sercem miasta. Do jego gabinetu prowadziły ciężkie, pomalowane na brązowo drzwi z numerem i informacją: „Ewidencja zgonów”.

      Frommer każdego ranka przemierzał w drodze do swojego biurka dwa piętra szerokich schodów, między którymi ziała dziura klatki schodowej, odgrodzona od idących delikatną ażurową barierką z metalowych prętów. Frommer, który miał lęk wysokości, zaczynał więc pracę od ścisku w gardle i drżenia kolan. Wspinał się pod górę, trzymając się ściany, i za wszelką cenę starał się nie wyglądać na wystraszonego. Dwa razy dziennie przez piętnaście lat patrzył na kruchą barierkę i z trudem opanowywał osłabiający go lęk, że zaraz zachwieje się i spadnie w dół, w ten dwupiętrowy komin, który wciągnie go jak wodny wir.

      Przez piętnaście lat nie zrobił nic, żeby się od tego uwolnić. Nie mógł rzucić pracy, którą tak kochał i której tak nienawidził. Może dałoby się te sprzeczne uczucia określić inaczej: Frommer nienawidził myśli, że można kochać ten rodzaj pracy. Był pewien, że ten Frommer, jakim chciałby być, jakim mógłby być, gdyby nie brak pieniędzy i chora siostra, nienawidziłby monotonnej rutyny, ślęczenia przy biurku nad tabelami, papierami, zaświadczeniami i rzadkich kontaktów z jakimiś zapuchniętymi od płaczu wdowami, które miętosiły w rękach mokre chusteczki. Frommer wstydził się swojej pracy i pytany o nią, odpowiadał wykrętnie, niejasno. Zwykle to wystarczało. Nigdy nie rozwodził się dokładnie nad tym, co robi w urzędzie, i może tylko doktor Löwe, no i oczywiście Teresa, siostra, wiedzieli, że Walter Frommer zajmuje się liczeniem umarłych.

      Kiedy pokonywał wreszcie dwa piętra schodów i swoją codzienną, straszliwą dawkę lęku, zasiadał przy biurku po drugiej stronie barierki dla interesantów. Wyciągał zaraz z szuflady pudełko z zatemperowanymi ołówkami, zapasowe stalówki, stosik czystego papieru i drewniany liniał. Układał wszystko na właściwych miejscach i przez chwilę kontemplował ten porządek. Zamykał potem oczy i splatał podparte łokciami ręce. Wyglądał wtedy, jakby się modlił. W rzeczywistości Frommer skupiał się przed pracą, medytował, szukał w sobie spokoju, dzięki któremu mógł być efektywny. Po chwili otwierał oczy i sięgał po teczki, gdzie trzymał kopie aktów zgonu, które wystawiał interesantom. Teraz zaczynała się właściwa praca: wpisywanie danych do księgi statystycznej, którą Frommer sam obmyślił i przygotował. Za ten pomysł otrzymał swego czasu pochwałę i nagrodę pieniężną.

      Frommer rozbijał ludzką śmierć na konkretne drobne fakty. Były to dane zmarłego (wiek, zawód, płeć, pochodzenie, stan cywilny, liczba dzieci, miejsce zamieszkania, roczny dochód, liczba izb mieszkalnych, przebyte choroby) oraz okoliczności śmierci, takie jak data i godzina, przytomny/nieprzytomny, śmierć w domu/szpitalu, nagła/długotrwała, cierpienie/śmierć lekka. Każda taka informacja była zapisywana w oddzielnej rubryce. Co sobotę Frommer robił zestawienie tygodniowe, a przy końcu miesiąca – miesięczne. Dodatkowo i już tylko dla własnych dociekań zestawiał dane z fazą księżyca oraz położeniem Saturna wobec znaków zodiaku.

      Przez kilkanaście lat swojej pracy Frommer zgromadził wiele ciekawych wniosków. Czasem mówił o nich mimochodem u Eltznerów czy w innych domach, w których bywał. Przyjmowano je z grzecznym zainteresowaniem, czasem nawet dyskutowano coś, ale ponieważ były przedstawiane przez Frommera jako fakty zasłyszane czy gdzieś przeczytane, wkrótce o nich zapominano i zmieniano temat. Frommer wstydził się przyznać, że są to jego własne hipotezy, oparte na naukowym, statystycznym opracowaniu danych. Lecz postanowił sobie, że kiedyś napisze książkę. Opisze swoją metodę zbierania danych, wyjaśni, jak ją odkrył, i podzieli się refleksją dotyczącą miejsca śmierci w życiu wielkiego miasta. Nad tytułem będzie wydrukowane jego nazwisko; trafi do katalogów bibliotek.

      Drugą

Скачать книгу