E.E.. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу E.E. - Olga Tokarczuk страница 8
Kiwnęła głową, uśmiechając się znowu.
– To jest dar. Zostałaś obdarzona jako jedna z niewielu. Ale ten dar nie daje lekkiego życia, dlatego możesz, jeśli nie jest już za późno, podjąć decyzję. Jeżeli się zgodzisz przyjąć to, co niespodziewanie dostałaś, oboje z twoją matką wykorzystamy te zdolności. Wiesz, jak wygląda seans? Jeżeli nie chcesz, możesz się jeszcze od tego wszystkiego odwrócić w sobie, zamknąć. I wszystko przejdzie jak sen. Jestem tego pewien.
Patrzył na nią z nagłym zatroskaniem, jakby dopiero poprzez wypowiadane słowa uświadomił sobie powagę sytuacji. Napotkał jej niezmienny uśmiech i przez głowę szybko przebiegła mu myśl, że Erna jest szalona.
Spuścił oczy i wstał.
– Możesz już iść i rozważyć sobie to, co ci powiedziałem.
Pani Eltzner, wchodząc do salonu, miała w oczach jedno wielkie pytanie. Wzięła Waltera Frommera za ręce i patrząc mu głęboko w oczy, zapytała:
– I co? Co pan o niej myśli?
– No cóż… – zaczął Frommer, czując się nieswojo z tymi unieruchomionymi dłońmi. – Co mogę powiedzieć po pierwszym kontakcie? Ale jeżeli ona utrzymuje, że widziała go i słyszy głosy…
– Słyszy głosy? – zdziwiła się pani Eltzner. – Nie wiedziałam o tym.
– No właśnie, nie wiemy dokładnie, co się z nią dzieje.
Erna Eltzner
Matka zostawiła Ernie białą sukienkę, pierwszą sukienkę Erny sięgającą kostek. Położyła ją na łóżku i wyszła. Erna kręciła się wokół niej niezdecydowana. Miała na sobie cienką, batystową halkę, zupełnie nową, kupioną w sklepie, a nie odziedziczoną po Bercie czy Marii. Była z niej dumna. Stanęła przed lustrem i patrzyła. Potem podniosła halkę wysoko do góry i zafascynowana oglądała swoje nagie ciało, a szczególnie miejsce poniżej pępka, gdzie pojawiło się kilkanaście ciemnych włosów.
Jakiś szelest z korytarza spłoszył ją i Erna szybko sięgnęła po majtki z nogawkami. Gdy je włożyła, delikatnie podniosła z łóżka sukienkę. Nie mogła się zdecydować na jej założenie. Odświętna biel sukienki wydawała się niewłaściwa. Kto nosi się na biało, musi mieć dla siebie wiele miłości, a Erna nie lubiła siebie z powodu tych włosów pod brzuchem i krostek na czole. Nie lubiła siebie za marne włosy i duży nos. Gdyby była taka jak Berta, wtedy mogłaby się lubić. W końcu jednak włożyła sukienkę przez głowę, żeby zaoszczędzić sobie zapinania guzików. Wciągnęła do płuc powietrze i napinający się materiał ścisnął mocniej jej bolące, nabrzmiałe sutki. Podeszła do lustra bliżej i zobaczyła teraz nie siebie, lecz mlecznobiałą plamę sukienki. Skóra Erny była ciemniejsza i zlała się z mrokiem pokoju. Dotknęła swojej twarzy i przysunęła się jeszcze bliżej, tuż do powierzchni szkła. Jej twarz wydawała się szara i niedoskonała w porównaniu z perfekcyjną bielą sukienki. Duży nos, błyszczące czoło, wąskie usta, jak narysowane ołówkiem, z kącikami opuszczonymi do dołu. Suknia Erny była lepsza niż sama Erna, była pasożytem, który ściągał z dziewczyny kolor, blask i życie. Zaciskała się na ciele, nie pozwalała wziąć głębszego oddechu, dokuczała jej swoją nieskazitelną czystością. Erna opuściła ręce i stała nieruchomo przed lustrem, dopóki nie wróciła pani Eltzner.
– Jesteś gotowa? Masz ochotę tam pójść? Dobrze się czujesz? – pytała matka i w pewnym sensie sama sobie dała odpowiedź. Popchnęła dziewczynkę lekko w kierunku drzwi.
Erna szła ciemnym korytarzem pół kroku przed matką. Miała wrażenie, że dom był dzisiaj wyjątkowo cichy i uroczysty. Ta cisza (maluchy zabrała siostra pani Eltzner), pogaszone światła, zamknięte drzwi do kuchni – wszystko to sprawiało, że w mieszkaniu panowała atmosfera odświętności. Pachniało jeszcze obiadem i wodą z szarym mydłem, którym Greta zmywała dziś podłogę w kuchni. Ale na wieszaku przy drzwiach wisiały już jak winogrona obce palta. Kiedy matka zatrzymała się chwilę przed samymi drzwiami do salonu, żeby muśnięciem dłonią po policzku dodać jej odwagi, Erna zrozumiała, że cały ten odświętny, milczący dom czekał na nią.
Wszystkie oczy obecnych w salonie ludzi odwróciły się do niej. Erna zobaczyła tkwiącego w fotelu pana Frommera w ciemnym, zapiętym pod szyję mundurze biurokratycznej armii. Przy nim siedziała jego siostra, Teresa, garbata kobieta w nieokreślonym wieku. Jej drobne, zniekształcone ciało robiło wrażenie wiecznie młodego, niedojrzałego, w fazie pąka. Nieproporcjonalnie duża głowa nie pasowała do tego ciała, buntowała się przeciwko niemu, wysunięta do przodu, poza strefę czarnych koronek, zdawała się mówić: „Ach, jestem tylko chwilowo przyfastrygowana do tego ciała, na chwilę, tylko na dziś, na teraz”. Teresa uśmiechnęła się do Erny.
Pod zasłoniętym brązowymi kotarami oknem siedziała pani Schatzmann, cała w żałobie, oraz doktor Löwe. Doktor Löwe miał minę niepewną, a mimo to mrugnął do Erny.
Doktor Löwe
Löwe po raz pierwszy miał brać udział w seansie, i to tylko dlatego, że były tu aż trzy jego pacjentki: pani Schatzmann, pani Eltzner i Erna.
Doktor miał do duchów stosunek mieszany, niezupełnie wiedział, co myśleć o takich sprawach. Urodzony w Królewcu i wychowany jako ortodoksyjny Żyd, głowę miał w dzieciństwie nabitą dybukami, golemami, aniołami, dziwnymi, niewytłumaczalnymi tajemnicami stworzonego przez Boga świata. Lata jego studiów medycznych przypadły na okres pary i żelaza i nad tą dziecięcą wiarą zapadła ciężka klapa, która zwykle oddziela w domach jasne, czyste pomieszczenia mieszkalne od ciemnej i wilgotnej piwnicy. W świecie medycyny, prawdziwej nowożytnej nauki, nie było miejsca na duchy. Naukowe słowo „histeria” stanowiło klucz do chorób nerwowych i doktor Löwe jeszcze tego samego wieczoru, kiedy wezwano go do Erny, przywołał w pamięci ten termin i trzymał się go. Lojalnie ostrzegł panią Eltzner, czym może się skończyć udział Erny w seansie. Z drugiej strony ton, jakim to Löwe powiedział, był jakoś nieprzekonywający i pani Eltzner wcale nie przejęła się tym ostrzeżeniem. W głębi duszy bowiem doktor Löwe nie wierzył w histerię. Przynajmniej nie całkowicie i nie wyłącznie. Był już starym człowiekiem i zdawał sobie sprawę, że w medycynie, jak w branży konfekcyjnej czy meblarstwie, przychodzą i odchodzą różne mody. Histeria była absolutnym przebojem, ale była też czymś wyjątkowo niekształtnym, nieokreślonym. Czasem miewał nawet wrażenie, że to słowo spływało z ust jego kolegów, kiedy usiłowali pokryć zmieszanie.
Dlatego może gdzieś głęboko (w tych ciemnych i wilgotnych piwnicach umysłu) doktor Löwe wierzył w coś, czego sam nie umiał nazwać. Nie musiały to być duchy czy opętanie, ale było to coś wykraczającego poza obszar oświetlony potężnym reflektorem wiedzy. Może to nigdy nie opuszczający go lęk przed śmiercią nie pozwalał mu pozamykać raz na zawsze wszystkich drzwi, a może po prostu doktor nie umiał wyplenić w sobie śladów dziecka: lęków, ślepych wierzeń, fantazji. Może Erna Eltzner rzeczywiście widziała duchy? Zgodził się tu przyjść, bo chciał czuwać jako lekarz nad tym, co mogło się wydarzyć. Ostrzegł panią Eltzner, że przerwie seans brutalnie, jeżeli według niego będzie się działo coś, co zagrażałoby zdrowiu Erny. Dlatego mrugnął do niej. Chciał dodać jej otuchy.
Zobaczył, że matka znowu lekko popchnęła Ernę w kierunku stołu.