E.E.. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу E.E. - Olga Tokarczuk страница 11
Najpierw musieli zamienić swoje duże mieszkanie przy Kaiserstrasse na mniejsze i brzydsze po drugiej stronie Odry. Teraz Artur miał na uniwersytet kilka minut drogi – dojście do mostu i przejście go – jednak stawało się coraz bardziej prawdopodobne, że będzie musiał zacząć chodzić w inną stronę, do pracy, żeby utrzymać matkę i siebie.
Lecz Artur Schatzmann, nieodrodny syn Gustawa Schatzmanna, nauczyciela literatury niemieckiej w Gimnazjum Świętego Marcina, uparty i konsekwentny, postanowił walczyć. Wystąpił natychmiast do władz uniwersytetu o pomoc finansową i załączył do podania kilka stron rękopisu, na których formułował swoje pomysły co do przyszłych badań i błyskotliwe, ozdobione ogólnikami hipotezy. Zredagował swój tekst tak, żeby nie drażnić konserwatywnych umysłów panów profesorów, ale przekonywająco, w głębi duszy bowiem zawsze wierzył, że będzie wielkim uczonym.
Pewność tę zaszczepił mu ojciec, stawiając za wzór Harveya, Pasteura, Kocha, a także, i może przede wszystkim – Goethego. Poczucie naukowego posłannictwa pielęgnowała w młodym Schatzmannie także matka, zakochana w synu, jak tylko bywają matki jedynaków. Artur widział więc siebie jako kogoś zupełnie innego niż reszta jego rówieśników. Tamci wydawali mu się dwuwymiarowi, bez głębi, bez zdolności refleksji i stawiania dociekliwych pytań, z których tak dumni są ojcowie. Mając dwadzieścia pięć lat, postrzegał innych jak dziecko, które nie przyznaje zjawiskom otaczającego go świata żadnej autonomii.
Dlatego też Artur Schatzmann, badając fizjologię mózgu, nie zajmował się ludźmi. Interesował go sam mózg jako maszyna, jako zamknięta w sobie doskonałość, jako instrument, jako wyzwanie.
Zaczynał ostatni rok studiów i był w trakcie tych badań. Miał też pomysł na genialną pracę dyplomową. Chciał być słynnym fizjologiem, który za pomocą skalpela szuka praw rządzących życiem człowieka. Kiedy to postanowił, już się właściwie nim stał. Już był słynnym Arturem Schatzmannem, którego wizję nosił w sobie. Już siebie określił i nazwał. Teraz należało tylko szybko przebyć drogę od zamysłu do celu, żeby nie pogwałcić praw czasu, praw przyczyny i skutku.
Kiedy pisał podanie do rektora, był po sześciu latach intensywnych studiów na kierunkach medycznym, filozoficznym, historii naturalnej i chemii. Odbył też dwa długie staże w klinice psychiatrycznej w Lipsku, gdzie uczestniczył między innymi w kilku eksperymentalnych operacjach na otwartym mózgu. To, że do tej pory nie zaproponowano mu pracy na uniwersytecie, wiązało się z kilkoma czynnikami. Po pierwsze, aktywność naukowa Schatzmanna mogła wydawać się jeszcze chaotyczna, „histeryczna” – jak to określił prywatnie jeden z profesorów. Po drugie, Artur ostentacyjnie obnosił się z socjalizującymi poglądami, a po trzecie, miał żydowskie pochodzenie. Gdyby to ująć statystycznie, to okazałoby się, że te trzy cechy predestynują wręcz Artura do dokonania ważnego odkrycia, może nawet do zrobienia przewrotu w wybranej przez niego naukowej dziedzinie. Wprawdzie jego chaotyczność była większa niż roztargnienie na przykład Webera, jego poglądy mniej rewolucyjne niż poglądy Darwina, a jego asymilacja głębsza niż asymilacja Freuda.
Na przełomie wieków, w czasach dojrzewania Artura Schatzmanna, nauka nabierała rozpędu niczym powodziowa fala. Przełamała już ograniczające ją ochronne wały dotychczasowych metod i pchała się teraz naprzód, niszcząc po drodze wszelkie nawyki ludzkiego myślenia. Artur Schatzmann dryfował na tej fali, zataczając kręgi od Kanta po etiologię psychoz, od doboru naturalnego do budowy mózgu. Kiedy pisał podanie o pomoc finansową, obok na biurku leżał rękopis pracy o systemie podwzgórzowo-limbicznym mózgu, jego budowie i roli. Chciał skończyć tę pracę, chciał raz na zawsze dowieść, że z układu tego pochodzą najprawdopodobniej wszystkie emocje, od nienawiści i strachu, poprzez poczucie winy i rozczarowania, aż do miłości i ekstazy. Ta idea urzekała go swoim czystym pięknem płynącym z prostoty i oczywistości i przyprawiała go o taką radość, że miał ochotę jak dziecko śmiać się na głos. Zresztą pozwolił sobie niedawno na wybuch samozadowolenia, kiedy popijając z kolegami „Pod Papirusem”, opowiadał im z aktorskim drygiem o roli podwzgórza w miłości. Było to jego pierwsze spotkanie towarzyskie od śmierci ojca.
Artur potrzebował słuchaczy jak powietrza. Wśród kolegów miał opinię duszy towarzystwa. Podobał się też kobietom, tym wszystkim Gretom i Mariom, które kręciły się zawsze w okolicach winiarni. Ale w domu z hałaśliwego, towarzyskiego kawalera nie zostawało już nic. Był czuły i opiekuńczy wobec matki, która nie mogła pogodzić się ze śmiercią męża. W domu, przy biurku i wśród książek Gustawa Schatzmanna, stawał się molem książkowym, myślicielem, przyszłą sławą naukową. Grał rolę już dawno przypisaną mu przez rodziców, którą zresztą głęboko akceptował.
Koncepcja systemu podwzgórzowo-limbicznego była jego przepustką do świata nauki, do kariery. Dawała mu ponadto jakąś pewność co do tego, czym jest nasze życie i świat, w którym żyjemy. Mieć pewność – czy nie jest to najważniejsze dla naukowca?
Pewność jest afirmacją. Pewność jest też formą konsumpcji rzeczywistości. To, co zrozumiałe, co stanowi już figurę – jak mówili niemieccy psychologowie – zostaje połknięte przez wiecznie głodny umysł i zużyte do budowy ogromnych budowli z pojęć, systemów i hierarchii.
Pewność była uczuciem nieczęsto doświadczanym przez Artura, ponieważ zbyt wcześnie nauczono go sceptycyzmu, ale kiedy już przychodziła, dawała mu możliwość przeżycia niemal religijnej ekstazy, a jako że był ateistą, miało to dla niego podwójną wartość. Kiedy czytał wieczorem w fotelu ojca Feuerbacha i Marksa, to „tak” krzyczało w nim radośnie. Kładł wtedy książkę grzbietem do góry i nerwowo przemierzał mieszkanie. Matka patrzyła na niego z niepokojem, a potem już z wyrozumiałością, bo znała te stany z młodości męża.
Kiedy żył jeszcze Gustaw Schatzmann, Artur szedł w takich momentach do jego gabinetu, żeby porozmawiać. Mówił wtedy szybko i bardzo chaotycznie, wymachiwał rękami, co starego Schatzmanna irytowało i zmuszało do udzielania krótkich wykładów na temat gramatyki. Zawsze starał się zaszczepić synowi nawyk prostego wyrażania się, co było według niego oczywistym dowodem jasności umysłu. Dyskutowali czasem godzinę, czasem dwie i zawsze wtedy matka sama przynosiła im herbatę. Traktowała te rzadkie spotkania pokoleń jako rodzaj ściśle męskiej rozrywki, takiej jak polowanie. Artur potrafił być wtedy prowokacyjny, zadziorny, wykrzykiwał na przykład przeczytane gdzieś zdanie: „Nie ma myśli bez fosforu”, albo: „Myśl jest tym samym dla mózgu czym mocz dla nerek”, co ojca bardzo denerwowało. Zaczynali się kłócić i wkrótce okazywało się, że przemawiają do siebie z dwóch ambon i że jeden drugiego nie słucha. Artur był potem zły na siebie za to, że w ogóle poszedł do ojca. Skłonność starego Schatzmanna do „definiowania” każdego pojęcia, do cytowania Goethego i Heinego oraz dopytywanie się o każdy niezrozumiały dlań medyczny czy fizjologiczny termin, co było rodzajem obrony starzejącego się romantycznego umysłu przed tą barbarzyńską galopadą myśli, chłodziły rozpaloną głowę Artura. Kiedy syn wracał do własnego pokoju, obiecywał sobie, że już więcej nie będzie się zwierzać ojcu ze swoich odkryć dotyczących porządku w świecie.
Choć ojciec wielokrotnie słyszał od Artura o układzie podwzgórzowo-limbicznym, nie zdążył jednak poznać wszystkich szczegółów jego hipotez, od maja do sierpnia bowiem jego świadomość wypełniało tylko cierpienie.
Śmierć ojca była dla Artura zaskoczeniem, z którego wciąż jeszcze nie mógł się otrząsnąć. Razem z ojcem umarło dzieciństwo Artura i mieszkanie na Kaiserstrasse. Korytarz, nie rozjaśniany kilka razy dziennie poblaskiem atłasowej bonżurki ojca, osunął się w wieczny półmrok, salon pozbawiony dymu cygara, które ojciec palił codziennie przy kawie, i opuszczony gabinet, w którym nie było