.
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу - страница 26
– Sześćdziesiąt.
– No kurwa, jaki złamas.
– Dogadane było jak trzeba. Koszty poniosłem. Ty nie chcesz, sprzedam komu innemu. Nie muszę upłynniać ich w hurcie. Chcesz całość, wyskakuj z trzydziestu. Jak nie, bierz tylko te dwa czeki, które zamówiłeś po dziesiątaku. Przecież wiem, że od klientów weźmiesz drugie tyle. Sam bym tak zrobił. Logiczne.
– Stare Żydzisko – przeklął Yanek.
– Żydowski bękart i antysemita – odparł mu Śpiewak. – Ciekawe, co by powiedział twój staruszek, gdyby żył. Wiesz, że pracujemy z tobą tylko ze względu na jego pamięć? Nie lubię cię, chłopcze, nie odpowiada mi twój styl, ale tak się składa, że jestem sentymentalny. Gruby Irek z Wolfgangiem walczyli ze sobą, ale się szanowali. Znaczy się mówię o czasach, kiedy twój tatulo miał jeszcze na imię Witek. I popatrz, bili się, bili, a teraz obaj gryzą glebę. Coś ich jednak łączyło.
– Pewnie. Kulka zlecona przez Tatę.
– Starzy nie żyją, Tato siedzi, a my handlujemy. Karma wraca.
– To mamy jeden : jeden – zaśmiał się pod nosem Yanek i sięgnął do szuflady. Wyjął z niej pękatą reklamówkę z nadrukiem „Antyki-Dewocjonalia-Klemke”. – Przelicz przy mnie.
Śpiewak usiadł. Myślał chwilę, ale nie wszystko mu się zgadzało, z ceną przecież zagrał va banque. Jakim cudem Yanek ma całość? Obejrzał się na drzwi, bo gdzieś z tyłu głowy kołatała myśl, czy syn Witka go nie wystawił.
– Tu jest bezpiecznie, wyluzuj – uspokoił go Yanek. – Kruk[1] to równy gość. Wpada tuż przed szesnastą, przebiera się i od razu zaczyna nabożeństwo. A gdyby nawet pojawił się wcześniej, nie będzie miał za złe. Mam obowiązek pilnować porządku w Masadzie i muszę przyjąć każdego interesanta. A gdyby jakaś potrzebująca dusza zapragnęła się ewangelizować? Odprawić z kwitkiem się nie godzi.
– Co ty w ogóle tutaj robisz? Żebym w kościele musiał handlować lewym białkiem. – Śpiewak zmarszczył czoło. – Domu nie masz, garażu, łajby?
– Nawracam się, nie? – wyszczerzył się Yanek. – Każdego wieczoru opowiadam ludności o trudnej drodze wychodzenia na prostą z nałogu, przestępstw i o szukaniu Boga.
– Pastor wie, że to bujda, czy jeszcze mu nie mówiłeś?
– Wiadomo, że nie wie. Myślisz, że dałby mi klucz do sejfu i zlecił prowadzenie ksiąg Masady?
Śpiewak spojrzał spode łba, ale od razu zrzucił kurtkę. Kiedy ubranie spadło na ziemię, rozległ się głuchy łomot. Yanek udał, że nie słyszy, bo Śpiewak zmienił się już w liczarkę. Niemiec przyglądał się z podziwem, jak banknoty wirują w zwinnych palcach byłego cinkciarza, a obok rosną zgrabne kupki popakowane ponownie w banderole. Było tyle, ile powiedział Yanek, ni mniej, ni więcej. Śpiewak spojrzał z ukosa na syna kamrata. Yanek uśmiechnął się chytrze. Był rozluźniony, zdawał się nawet szczęśliwy. Śpiewakowi przemknęło przez myśl, że to niemożliwe, by człowiek mógł być tak ładny i tak zły jednocześnie. Kiedyś podpisałby każdy cyrograf, by mieć choć część urody tego faceta zamiast swojego niezłośliwego nowotworu, który każdego, włącznie z nim samym, brzydził, ale Szaja nigdy by się do tego nie przyznał.
– Tu masz wizytówkę inwestorów. – Yanek wskazał napis na reklamówce.
– Klemke – odczytał Śpiewak. – Nie wierzę, że są tacy głupi.
– Ja też nie wierzyłem, póki nie poznałem ferajny. Sweter w romby i kurtka z lamusa. A dowodzi nimi ślepiec. Koleś, kurwa, nie widzi, za to nosi melonik i laseczkę. Widziałeś Gang Olsena?
– Zrobimy to sprytnie, bez hałasu – roześmiał się Śpiewak.
– I tak zamierzam ich przekręcić – zawtórował mu Yanek.
Wtedy na stole wylądował jeszcze jeden pakunek.
– Limitowana oferta. Jeśli reflektujesz i masz na to środki. Płatne osobno.
Yanek rozwinął „Dziennik Łódzki”, w którym znajdowały się nowiutkie bloki włoskich dokumentów: dowody identyfikacyjne, kilka paszportów Państwa Watykańskiego i czyste blankiety praw jazdy.
– Takie też robicie nad Wisłą?
– Nasi chłopcy dmuchnęli je w Brescii. – Śpiewak odchrząknął. – I w innych miejscach. To oryginały.
– Dziewicze – cmokał z zadowoleniem Yanek. – Ile?
– Puszczę po okazyjnej cenie, ale kolportuj ostrożnie. Numery są we włoskiej bazie.
– Co może być cenną zaletą – rozpromienił się Niemiec.
– I podraża materiał – dodał Śpiewak nie bez satysfakcji. – Ale warto. Ostatnia partia, bo łącznik się boi. O mały włos, a byśmy go stracili.
Yanek sam o tym wiedział. Myślał tylko, ile Śpiewak za to krzyknie i jak zbić stawkę.
– Twoi chłopcy uzupełnią czy mam pośredniczyć?
Yanek zawahał się, a w sukurs przyszło mu pukanie do drzwi. Eryk Szaja natychmiast zgarnął pieniądze do siatki i schował do rękawa kurtki. Teraz Yanek pojął, dlaczego łodzianin nosi tak szeroki model. Nagle poczuł ciekawość, co jeszcze Śpiewak trzyma pod pachami.
– To ja – usłyszeli wschodni akcent. – Nikolay.
– Swój – poinformował spiętego Szaję Yanek. A do gościa krzyknął twardym rosyjskim: – Właź.
Osiłek zajmował całą framugę drzwi. Kiedy wchodził, czubkiem głowy dotknął futryny. Skłonił się Śpiewakowi z uszanowaniem i zwrócił do Yanka.
– Byli u Konstantina. Sprawa dobrze poszła.
Yanek klasnął w uda.
– Mołodiec. Pilnuj ich.
Nikolay skierował się do wyjścia.
– A Polaka widziałeś?
Rosjanin skinął nieznacznie głową.
– I co? – niecierpliwił się Yanek.
– Wziął mnie na kierowcę, ale rzadko zamawia.
– Pewnie taki sam gołodupiec jak pozostali.
Nikolay nadął się urażony.
– Gotówki nie ma wcale – mruknął niechętnie.
Yanek dławił się już ze śmiechu, ale grymas zamarł mu na twarzy, kiedy Rosjanin dodał:
– Za jeden kurs z Berlina do Mülheim, gdzie zrobił imprezę,