Miłość czyni dobrym. Katarzyna Bonda

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Miłość czyni dobrym - Katarzyna Bonda страница 4

Miłość czyni dobrym - Katarzyna Bonda Wiara, Nadzieja, Miłość

Скачать книгу

brama się zamknie, bo dopiero wtedy mogli ruszyć dalej. Daniel zadarł głowę i wpatrywał się w chmury przemykające w pośpiechu, jakby spłoszone surowym wiatrem, który gnał je do bezpiecznej zagrody przed szarym kowadłem niechybnie zwiastującym deszcz, i to jeszcze tego popołudnia. Przypominały mu watę, jaką będąc dziec­kiem, układał na gałązkach świerku, albo smakołyk na patyku, który matka kupiła mu, kiedy jedyny raz wybrali się razem nad Bałtyk. Obłoki były wąskie, strzępiaste. Niektóre tak delikatne, że błękit nieba prześwitywał przez nie jak ciało pierwszej kochanki przez muślinową koszulkę. Daniel nie pamiętał imienia dziewczyny, ale zarys bioder i krągłość ud spowite tajemnicą przezroczystej materii pojawiały się w jego wspomnieniach w najmniej oczekiwanych momentach.

      Zapowiedź deszczu mógł dostrzec na razie tylko wytrawny żeglarz. Wciąż było słonecznie, choć rześko, aż Daniela raz po raz przechodził dreszcz. Zdało mu się nagle, że ten cholerny smoking od Armaniego, w którym zatrzymano go cztery lata temu, jest mokry. A może i był zawilgocony, bo kiedy odebrał go z depozytu, pachniał jak wszystko w więzieniu: kapustą, ludzkim potem, nadmiarem testosteronu i nędzą. Odda go do pralni, jak tylko dotrze do domu, albo wyrzuci i kupi sobie nowy, równie markowy, zadecydował. Na razie upajał się tym, że pozbył się ohydnego więziennego drelichu i znów ma na sobie cywilne ubranie. Bez żalu oddał Śniademu, z którym dzielił celę, swoje całkiem nowe dresy i polary z logotypem Mercedesa. Zostawił też mydło, książki, przybory do pisania, a nawet okulary. Nigdy ich nie potrzebował. Nosił je tylko podczas procesu, gdyż adwokaci uważali, że to uwiarygodni jego wizerunek finansisty. Wziął jedynie swój sygnet z herbem rodu von Hochberg, a kiedy go zakładał, jakby wsuwał glocka do kabury, poczuł siłę wynikającą z przynależności do jednej z najstarszych rodzin arystokratycznych. Tej siły nie zastąpi nic innego. Dawne moce wróciły momentalnie, jak zawsze, kiedy wpatrywał się w miniaturki złotych lwów i dwugłowego orła na rubinie uosabiającym purpurowy płaszcz książęcy.

      Strażnicy rozstąpili się wreszcie, a Daniel ustawił się przed ostatnią kratą. Dalej pójdzie już sam. Przyjrzał się kwitnącym forsycjom, którymi wysadzono aleję wzdłuż zakładu karnego, i przyszło mu do głowy, że Bóg musi naprawdę kochać ludzi i wierzyć w nich, bo z jakiej innej przyczyny dawałby mu szansę kolejny raz stać się wolnym człowiekiem. Skoro świat cyklicznie się kończy i odradza, a to, co było martwe, zasila to, co dopiero będzie istnieć, w naturze nie ma niczego, co mogłoby przynieść mu istotną szkodę.

      – Do widzenia, książę. – Brama uchyliła się, a strażnik w dyżurce nieznacznie skinął głową.

      Czyżby się uśmiechał?

      – Żegnaj, gadzie – odparł lekko Daniel. – Będę ci wszystko pamiętał.

      Z każdym krokiem czuł, jak opuszczają go strach, zwątpienie i złość. W ich miejsce wstępowała nadzieja. Daniel postanowił, że wraz z przekroczeniem bramy wymaże z pamięci czas pobytu w tym miejscu i po prostu zapomni, jak zapomina się głupstwa, które się mówi w złości, albo źle zakończone romanse. Pójdzie własną drogą. Dobrze wiedział, dokąd ona prowadzi.

      – Teraz będę już dobry. Będę tak dobry, że mnie więcej nie złapią.

      I wyszedł. Miał ochotę podskakiwać, krzyczeć, płakać. Szaleć, całować, przytulać, wirować. Ale nie zrobił nic, bo ulica przed więzieniem była pusta. Czyżby nikt po niego nie wyjechał? Rozejrzał się zaniepokojony. Odruchowo zerknął na przegub, chociaż pamiętał, że zarekwirowali wszystkie jego zegarki. W ręku miał tylko niebieski krawat, na nogach stare lakierki. Lśniły, bo Śniady, w podzięce za wszystkie rzeczy Daniela i wór obietnic, pucował je od samego rana.

      Nagle rozległ się metaliczny grzmot, jakby rozerwała się chmura, a sklepienie przecięła błyskawica. Daniel podniósł dłoń, przysłonił oczy, ale niebo wciąż miało barwę indygo. Ten jednostajny, miarowy rytm dobiegał zza bram więzienia i narastał, niósł się po okolicy zwielokrotnionym echem. W oknach Skalski dostrzegł współwięźniów z łyżkami w rękach, więc na jego twarzy w jednej chwili wykwitł triumfujący uśmiech. Podniósł dłoń w podzięce za ten hołd, jakby był monarchą, i krzyknął z całej siły:

      – Błogosławię wam, pacany. Nie zasiedźcie się. Do zobaczenia na szlaku.

      Odwrócił się. Po drugiej stronie ulicy spostrzegł srebrną alpinę Z8. Najpierw zalała go fala ciepła, że Daria przyjechała. Potem dotarło do niego, że stan samochodu pozostawia wiele do życzenia. Bmw było powyginane w wielu miejscach, a na nadkolu zaszpachlowane, jakby parkowano, nie używając lusterek. Dachu, upstrzonego ptasimi odchodami, nie zdejmowano od bardzo dawna. Daniel podejrzewał, że doszczętnie przerdzewiał. Patrząc na ukochaną alpinę, czuł wręcz fizyczny ból, ale nie zamierzał powiedzieć kochance ani słowa, byle tylko go stąd zabrała.

      Daria musiała go wreszcie zauważyć, bo opuściła szybę, rzuciła komórkę na siedzenie i zaczęła machać do niego tak gwałtownie, jakby poparzyła sobie dłonie. Długo nie docierało do niego, że wskazuje fotelik dziecięcy ulokowany na miejscu dla pasażera. W oczach zakręciły mu się łzy; zrobił krok, już niemal biegł do niej, już widział siebie w jej białych ramionach, kiedy pod wejście do aresztu podjechał czarny mercedes. I to auto Daniel dobrze pamiętał. Było czyste i dla odmiany w doskonałym stanie. Skalski czuł tutaj rękę ojca, który pokrzykiwał na matkę, że się guzdrała i dlatego się spóźnili. Lucjan szarpał Krystiana i Krysię, żeby biegli witać się z ojcem, choć oboje nie byli już dziećmi.

      Emilia wysiadła z samochodu ostatnia. Daniel mimowolnie podążył za spojrzeniem żony. Patrzyła na Darię, która z kolei wpatrywała się w niego. Nigdy nie zapomni błagalnego, zbolałego wzroku kochanki.

      – Wybacz mi, aniołku – starał się przekazać jej oczyma, ale kochanka widać nie tak to odczytała, bo szyba podnios­ła się i zmaltretowana alpina ruszyła z piskiem.

      W złości Daria musiała pomylić biegi. Uderzyła tyłem w murek, potem podjechała do przodu i też ostro grzmotnęła, a kiedy odjeżdżała, poprawiła tylnym zderzakiem, aż zagrzechotał. Daniel miał wrażenie, że bierze na nim odwet. Zdawała sobie przecież sprawę, ile ten samochód dla niego znaczył. Podarował jej alpinę tuż przed areszto­waniem, choć kpiła, że kupił ją dla siebie. I była to prawda. Lubił widzieć ją w tym cacku, a i samemu nim powozić, koniecznie z otwartym dachem, gdy urywali się na zagraniczne eskapady. Kiedy Daria go mijała, Danielowi zdało się, że słyszy płacz dziecka. O dziwo, nic nie poczuł. Może tylko cień ulgi, że kolejny raz udało mu się uniknąć konfrontacji.

      – Kurwa. – Splunął za nią ojciec Daniela. – Wstydu nie ma. Suka w rui.

      – Tato, dzieci słyszą. – Emilia pouczyła teścia łagodnie i położyła mu dłoń na ramieniu, jakby chciała dodać, że jest ponad tym.

      Ale nie była.

      – Cześć, Foczko. – Daniel próbował odnaleźć się w sytuacji, robiąc słodką minę.

      Żona nie odpowiedziała, ale nie miał wątpliwości, że wciąż jest pod wpływem jego czaru. Zacisnęła w gniewie wargi, oczy jednak zalśniły pożądaniem, a on z przykrością stwierdził, że żona w przeciwieństwie do Darii brzydko się starzeje. Ciemne włosy przycięte w kask eksponowały jej kartofelkowaty nos i małe wodniste oczy otoczone siateczką zmarszczek. Nigdy się nie malowała, teraz jednak byłoby to wskazane. Daniel z niechęcią pomyślał, że dziś, zamiast w ramionach kochanki, będzie zmuszony znaleźć się w jej łóżku.

      –

Скачать книгу