KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE?. Guillaume Musso
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу KIM BYŁBYM BEZ CIEBIE? - Guillaume Musso страница 7
Owinięta płaszczem Martina przechodzi przez kilka automatycznych drzwi. Mimo świątecznych dekoracji w oświetlonym mdłym światłem holu panuje atmosfera smutku.
Doktor Elliott Cooper, który stoi przy automacie z napojami, poznaje Gabrielle i domyśla się, że dziewczyna musiała płakać.
– Dzień dobry, Gabrielle! – mówi, starając się uśmiechem dodać jej animuszu.
– Dzień dobry, panie doktorze.
*
Martin czekał na Gabrielle do dwudziestej trzeciej, samotny w lodowatą noc. Płomień w sercu wypalił mu się do końca i ogarnął go wstyd. Wstydzi się, że z sercem na dłoni, pełen młodzieńczego entuzjazmu, tak naiwnie się odsłonił.
Postawił wszystko na jedną kartę i przegrał.
Błądzi więc teraz po mieście: po Czterdziestej Drugiej Ulicy, po barach, knajpach, pije, zawiera ryzykowne znajomości. Tej zimy Nowy Jork jest jeszcze Nowym Jorkiem. Nie tym Warhola czy Velvet Underground, ale również nie tym aseptycznym Nowym Jorkiem, którym stanie się parę lat później. Jest to wciąż miasto niebezpieczne, miasto półświatka dla tego, kto wypuści na wolność swoje demony.
Tej nocy po raz pierwszy spojrzenie Martina staje się posępne i bezlitosne.
Nigdy nie zostanie pisarzem. Będzie policjantem, będzie myśliwym.
Tej nocy utracił nie tylko miłość.
Utracił również nadzieję.
*
No i tak.
To jest historia o prawdziwym życiu.
Historia mężczyzny i kobiety, którzy biegną ku sobie.
Wszystko zaczęło się od pocałunku pewnego letniego poranka pod niebem San Francisco.
Wszystko prawie się skończyło pewnej wigilijnej nocy w nowojorskim barze i w klinice kalifornijskiej.
Minęły lata…
2
Najwięksi złodzieje…
Z tego samego powodu kogoś się kocha, co nienawidzi.
RUSSELL BANKS
Paryż, lewy brzeg Sekwany,
29 lipca, 03.00
Złodziej
Była letnia noc.
Na dachach muzeum Orsay jakiś cień ukradkiem wślizgnął się za jeden z kominów. Przez chwilę sylwetka jego pojawiła się w poświacie księżyca.
Ubrany w ciemny kombinezon Archibald McLean przyczepił do specjalnego urządzenia przy pasku dwie liny. Poprawił czarną wełnianą kominiarkę wsuniętą na pomazaną na ciemno twarz. Oczy miał błyszczące. Przypiął plecak i popatrzył na rozciągające się w dole miasto. Z dachu słynnego muzeum był przepiękny widok na zabytki prawego brzegu Sekwany: wielki pałac Luwru uginał się pod zdobiącymi go rzeźbami, bazylika Sacré Coeur górowała nad miastem niczym gigantyczna beza, dach Grand Palais przysłaniał diabelski młyn ustawiony w lunaparku w Ogrodzie Tuileries, w oddali błyszczała zielonozłota kopuła opery Garniera. Widok stolicy nocą nadawał miastu walor ponadczasowy. To był Paryż Arsena Lupina, Paryż Upiora z opery.
Archibald naciągnął specjalne rękawiczki, zrobił kilka ćwiczeń rozciągających mięśnie i rozwinął linę wzdłuż kamiennej ściany budynku. Zadanie, które czekało go tego wieczoru, było trudne i ryzykowne, ale tym bardziej kuszące.
Policjant
To szaleństwo! – pomyślał ukryty w samochodzie kapitan policji Martin Beaumont obserwujący przez lornetkę Archibalda McLeana, najsłynniejszego współczesnego złodzieja obrazów, którego śledził już od ponad trzech lat.
Martin był podekscytowany. Tego wieczoru miał wziąć udział w aresztowaniu złodzieja, jakiego policjant spotyka w życiu tylko raz. Bardzo długo wyczekiwał tej chwili. Wielokrotnie ją sobie wyobrażał. Ten wyczyn wzbudzi zazdrość zarówno Interpolu, jak i wszystkich prywatnych detektywów wynajętych przez miliarderów, których Archibald okradł.
Martin wyregulował lornetkę, żeby wyostrzyć obraz. Nieuchwytny cień Archibalda wreszcie stał się zauważalny. Z bijącym sercem Martin patrzył, jak złodziej zrzuca linę z dachu i ześlizguje się wzdłuż ściany muzeum, aby dotrzeć do dwóch ogromnych zegarów wbudowanych w elewację budynku od strony Sekwany.
Przez chwilę miał nadzieję, że zobaczy twarz Archibalda, lecz ten stał zwrócony plecami do niego i był zbyt daleko. Nie do wiary, ale przez dwadzieścia pięć lat jego „działalności” nikt nigdy nie widział jego twarzy…
*
Archibald zawisł nieruchomo przed wewnętrzną częścią szklanego zegara, z którego padało blade światło. Przylepiony do tarczy o siedmiometrowej średnicy czuł, jak czas go pogania. Wiedział, że w każdej chwili może zostać zauważony. Spojrzał w dół. Nabrzeża Sekwany były spokojne, ale nie wyludnione. Co jakiś czas przejeżdżała taksówka, zauważył też kilku nocnych spacerowiczów oraz ludzi wracających do domu po nocnych atrakcjach.
Nie spiesząc się, uchwycił wystającą kamienną krawędź i odpiął od pasa kółko z diamentowymi zębami. Szybkim, szerokim i spokojnym ruchem zarysował szybę tam, gdzie mosiężny stelaż nachodził na siebie, zaznaczając godzinę szóstą. Tak jak oczekiwał, kółko jedynie zadrapało szkło, rysując maleńki okrąg. Archibald zamocował w nim potrójne przyssawki, po czym wziął aluminiowy cylinder długości latarki ręcznej, którym zręcznym i pewnym ruchem kilkakrotnie przeprowadził promień lasera po zarysowanej linii. Promień ten niczym nóż do cięcia szkła wbił się w rysę precyzyjnie i głęboko. Rysa pękła. Kiedy szkło ustąpiło, Archibald pchnął przyssawki. Ciężka szyba oddzieliła się od reszty jednolitą masą. Archibald powoli ją odłożył. Przed nim ział okrągły otwór o brzegach ostrych jak gilotyna. Ze zręcznością akrobaty wślizgnął się do niego. Znalazł się w jednym z najpiękniejszych muzeów świata. Miał pół minuty do włączenia się alarmu.
*
Z nosem przyklejonym do szyby Martin nie wierzył własnym oczom. Co za spektakularne wtargnięcie do wnętrza muzeum! No, ale lada moment włączy się alarm. Służba ochrony muzeum Orsay została bardzo wzmocniona po zeszłorocznym ataku bandy podpitych osobników, którzy zdołali wedrzeć się do muzeum, wyłamując wyjście awaryjne. Przez kilka dobrych minut przechadzali się po salach, zanim ich złapano. Pocięli słynny