Legion Nieśmiertelnych. Tom 3. Świat Postępu. B.V. Larson

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Legion Nieśmiertelnych. Tom 3. Świat Postępu - B.V. Larson страница 24

Legion Nieśmiertelnych. Tom 3. Świat Postępu - B.V. Larson

Скачать книгу

odrzekłem.

      Claver westchnął i ruszył dalej rozdzielać dolę. Natasha była ostatnia w kolejce. Najpierw spojrzała na mnie, a potem utkwiła wzrok w ziemi i odsłoniła swojego stuka.

      Wiedziałem, że Natasha w domu cienko przędzie. Jej rodzice ciągle potrzebowali pieniędzy na leki i tym podobne rzeczy. Do tego marzyła, żeby przywieźć ze Świata Postępu stos pamiątek.

      Postanowiłem nie mieć żalu do towarzyszy broni i zdobyłem się na uśmiech. Nie była to jednak naturalna reakcja. Nie podobał mi się Claver, a fucha, którą nam naraił, wydawała się coraz bardziej podejrzana.

      – 11 –

      Pół godziny później znaleźliśmy się z powrotem na ulicy i maszerowaliśmy w szyku ubezpieczonym. Pośrodku formacji szli Tau.

      Nasi zleceniodawcy zmienili szaty na mniej rzucające się w oczy. Zjawiskowe ubrania przybrały bardziej stonowane kolory – nie byłem do końca pewien dlaczego. Projekcje strojów miały odzwierciedlać ich nastrój i nastawienie. Teraz wszyscy nosili się na szaro, czarno i miedziano. Nie bardzo wiedziałem, co to ma oznaczać, sprawiali jednak wrażenie, jakby nie chcieli, żeby ich zauważono.

      – Ten stary piernik coś przed nami ukrywa – narzekał Carlos.

      – Jak myślisz, ile Srebrnobrody zatrzymał dla siebie? – zapytałem.

      – A skąd mam wiedzieć?

      – Jeśli chodzi o kłamstwa i łapówki, to w naszej jednostce jesteś kimś na kształt eksperta.

      Carlos zrobił głupią minę, jednak zaraz spoważniał i wyszeptał odpowiedź:

      – Połowę – powiedział. – Można łatwo policzyć. Założę się, że wypłacił nam jakieś pięćdziesiąt tysięcy, a resztę schował do kieszeni.

      Gwizdnąłem. Mimo wszystko byłem pod wrażeniem. Nic dziwnego, że legioniści Germaniki zawsze wracali na Ziemię, opływając w dostatek i z najlepszym, prawie nieśmiganym sprzętem.

      Dotarliśmy do kolejnej rampy. Tym razem nie prowadziła do kanałów, lecz wznosiła się dość stromo. Gdy wspięliśmy się na ulicę na wyższym poziomie, od razu stwierdziłem, że trafiliśmy do przyjemniejszej części miasta. Było tam o wiele więcej krzykliwych, rozświetlonych reklam, a pojazdy brzęczały tuż nad naszymi głowami, a nie kilometr nad nimi.

      Wkroczyliśmy do budynku wyglądającego na magazyn kupiecki. Wszędzie stały potężne skrzynie, przypominające ziemskie kontenery. Były idealnie poukładane i połączone zaczepami magnetycznymi. Zaskoczyło mnie jednak, że skrzynie nie wyglądały na metalowe. Zostały wykonane z jakiegoś rodzaju mocnego, ale lekkiego polimeru. Czegoś podobnego do pastonu, ale cieńszego i bardziej jednolitego.

      – Co to takiego? – zapytałem głośno.

      Srebrnobrody najwyraźniej mnie usłyszał. Obchodził szyk, polecając żołnierzom, by ustawili się przy każdym rogu danej skrzyni i unieśli ją. Żeby przenieść jedną, wystarczyło czterech ludzi, ale musieli zarzucić broń na ramię, podczas gdy reszta czekała w pogotowiu.

      – Wykorzystują spoiwa grawitacyjne – wyjaśnił Claver. – W domu chyba nie mamy takiej technologii. Wyobraź sobie magnes, który działa na wszystko, jak grawitacja. Jeśli weźmiesz dwa takie cacka, będą się przyciągać lub odpychać, w zależności od biegunowania. Te skrzynie są zapieczętowane dzięki potężnej sile przyciągania. Trzeba uważać, gdy zbliża się te spoiwa do siebie, mogą człowieka zmiażdżyć jak robaka.

      – Będę pamiętał, sir. Co jest w środku?

      Uśmiech na twarzy Srebrnobrodego natychmiast stopniał i zmienił się w ponury grymas.

      – Nie powinno nas to interesować, synu. Tau opłacili fracht. Przeniesiemy przesyłkę do Wylotów, a potem odprowadzimy ich z powrotem do cywilizacji. Niech sobie handlują czym chcą, to ich sprawa, nic nam do tego. Zrozumiano?

      – Tak jest – odparłem obojętnie.

      Adiunkt odszedł, nawołując kolejną ekipę żołnierzy do zwiększonego wysiłku. Łącznie skrzyń było sześć. Jako bombardier miałem iść blisko i trzymać działo w pogotowiu.

      Carlos nie miał tyle szczęścia. On i Kivi mieli za zadanie dźwigać jeden z narożników skrzyni. Chwiali się pod ciężarem, mimo zasilanych pancerzy i technologii wspomaganej grawitacją.

      – Co za chujnia! – jęczał Carlos. – McGill, dlaczego ty możesz się obijać, a my odwalamy całą robotę?

      Wzruszyłem ramionami.

      – Cóż, jak widać oficerowie potrafią rozpoznać prawdziwego mistrza.

      Rozpoczęliśmy mniej wygodną część podróży, eskortując ładunek do ślizgacza. Był otwarty z tyłu i większy od wagonu towarowego używanego dawniej na kolei. Załadowaliśmy skrzynie i ustawiliśmy się wokół nich, zabezpieczając stopy i zerkając z niepokojem na poręcze. Miały wysokość zaledwie pół metra, więc nie zapewniały bezpieczeństwa podczas jazdy, zwłaszcza na ostrych zakrętach.

      Pilot przed ruszeniem nie włączył nawet syreny ostrzegawczej. Co gorsza, nie wystartowaliśmy gładko. Wyskoczyliśmy w powietrze, kręciliśmy się i chybotaliśmy, aż w końcu wyrównaliśmy kurs i pomknęliśmy z zawrotną prędkością, włączając się w rozpędzony ruch powietrzny.

      – Co ten pilot odwala?! – krzyknęła Kivi, stojąca obok mnie. Chwyciła się mojego ramienia, żeby utrzymać równowagę. Mój cięższy pancerz bombardiera był wyposażony w urządzenia samopoziomujące i w razie konieczności mógł posłużyć zwykłemu żołnierzowi za punkt zaczepienia.

      – Nie chcę się teraz ruszać – powiedziałem. – Zerknij na niego… czy przypomina może niebieskawego żółwia?

      Kivi wyciągnęła szyję i wychyliła się, aby spojrzeć na istotę siedzącą za sterami. Potem pokiwała głową.

      – Taa… – powiedziała. – Jest niebieskawy, a to tam to na bank skorupa.

      – Szlag. Oni jeżdżą jak wariaci. Trzymajcie się!

      Utkwiłem wzrok w naszych gościach. Lepsze to niż spoglądanie na ulice kilometr pod nami. Kosmici wydawali się być w lepszym nastroju. Stonowane barwy zniknęły, teraz ich ciała okrywały fale różu i błękitu, a obuwie miało wyraźny złoty odcień. Nie miałem pojęcia, co to oznacza, ale założyłem, że są weselsi niż podczas marszu przez ulice.

      Właśnie wtedy w słuchawkach rozległ się zbiorowy krzyk przerażenia. Ogólną panikę wywołało uczucie spadania, od którego robiło się niedobrze. Sunęliśmy w dół niczym liść opadający z drzewa, prosto na ziemię. Nie obracaliśmy się ani nie pikowaliśmy – wyglądało to raczej, jakbyśmy stracili moc.

      – Pluton, trzymać się! – rozkazał Leeson.

      Nie musiał tego mówić. Zarówno Kivi, jak i Carlos postanowili uchwycić się mnie. Inni znaleźli przewody, wystający sprzęt – co tylko się nawinęło. Nie uważałem, by miało to znaczenie, gdybyśmy mieli się roztrzaskać przy takiej prędkości.

      Leeson

Скачать книгу