Czerwone fragmenty. Мэгги Нельсон

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Czerwone fragmenty - Мэгги Нельсон страница 3

Czerwone fragmenty - Мэгги Нельсон Poza serią

Скачать книгу

dziewczynach, których potworny los opisywano ze straszliwą drobiazgowością w gazetach z tamtego okresu, w kilku inspirowanych prawdziwymi wydarzeniami książkach o przestępstwach oraz na wielu stronach internetowych poświęconych seryjnym mordercom. Istniały wykresy takie jak ten opublikowany w „Detroit Free Press” 28 lipca 1969 roku, zatytułowany Schemat śmierci. Anatomia siedmiu brutalnych morderstw, porządkujący szczegóły za pomocą kategorii: „widziana ostatnio w…”, „znaleziona w…”, „przyczyna śmierci ”, „obrażenia towarzyszące” i tak dalej. Trudno było przez to wszystko przebrnąć.

      Analizując materiały źródłowe, zaczęłam cierpieć na przypadłość, którą nazwałam „umysłem mordercy”. Potrafiłam z pewnym dystansem pracować nad swoim projektem przez cały dzień, beztrosko szukając w słowniku wyrazów rymujących się z „kula” albo „czaszka”. Nocą, gdy leżałam w łóżku, wracały do mnie przyprawiające o mdłości obrazy brutalnych czynów – tylko czekały, żeby się na mnie rzucić. Powtórki okrutnych krzywd wyrządzonych Jane, wyrządzonych innym dziewczynom zamordowanym w Michigan, wyrządzonych moim najbliższym, mnie, a czasami – te były najokropniejsze – wyrządzonych przeze mnie. Obrazy te pojawiały się w mojej głowie w nieregularnych odstępach, lecz zawsze z brutalną, uporczywą siłą powrotu tego, co tłumione.

      Wytrwałam przede wszystkim dlatego, że wyznaczono mi punkt końcowy: termin wydania Jane w dniu moich trzydziestych drugich urodzin w marcu 2005 roku. Myślałam, że gdy tylko wezmę tę książkę do ręki, będę wolna. Zajmę się projektami niemającymi nic wspólnego z morderstwem. Nie będę patrzyła wstecz.

      Ponowne otwarcie sprawy Jane przekreśliło te nadzieje.

      *

      Jesienią 2004 roku przeprowadziłam się z Nowego Jorku, w którym mieszkałam od wielu lat, do małego miasta w stanie Connecticut, gdzie miałam przez rok wykładać w college’u. Miasto nosiło stosowną nazwę Middletown[1]: położone pośrodku stanu, pośrodku niczego. Wynajęłam tam piękne mieszkanie – parter podniszczonego dziewiętnastowiecznego domu czterdzieści razy większy niż wszystkie mieszkania, na jakie byłoby mnie stać w Nowym Jorku. Ustawiłam biurko w uroczym pokoju opisanym przez właścicielkę jako „Ponderosa” – wyłożonym mahoniową boazerią słonecznym pomieszczeniu z trzema ścianami ze szkła.

      Na początku października, mniej więcej miesiąc przed telefonem Schroedera, przesłałam matce na sześćdziesiąte urodziny próbny egzemplarz Jane. Denerwowałam się. Wiedziałam, że tomik zanurzy ją w szczegółach historii, którą od trzydziestu pięciu lat usiłowała wymazać z pamięci. To było więcej niż zdenerwowanie – przeraźliwie się bałam. Wysyłając paczkę na jej adres w Kalifornii, uświadomiłam sobie, że ta książka może wcale nie być prezentem. Że jeśli się jej nie spodoba, zostanie odebrana jako urodzinowa katastrofa, bomba, zdrada.

      Ogromnie mi ulżyło, gdy matka zadzwoniła do mnie po lekturze rękopisu. Była we łzach, mówiła, że jest dozgonnie wdzięczna zarówno temu tomikowi, jak i mnie. Powiedziała, że to cud: choć nigdy nie znałam Jane, udało mi się ją wskrzesić.

      Mnie też wydawało się to cudem. Nie przypuszczałam, że „moja Jane” mogłaby być zbliżona do „prawdziwej Jane”; w ogóle nie miałam takich ambicji. Kimkolwiek jednak była ta „moja Jane”, przez jakiś czas z pewnością żyła – ze mną, dla mnie. Okładka tomiku została już zaprojektowana i od miesięcy wisiała przypięta do mojej ściany, a prowokująca, androgyniczna, jasno oświetlona i sfotografowana z bliska twarz trzynastoletniej Jane patrzyła na mnie codziennie – to zdjęcie wykonał mój dziadek. Książka zawierała wiele fragmentów zaczerpniętych z pamiętnika Jane, więc redagowanie rękopisu – właśnie tym się zajmowałam tego listopadowego popołudnia, gdy odebrałam telefon od matki – wymagało zwracania równie bacznej uwagi na głos Jane jak na mój własny.

      Chcąc się upewnić, że dobrze ją uchwycę, odkopałam pamiętniki Jane i jesienią tego roku nierzadko można było mnie zastać siedzącą na ciemnej drewnianej podłodze w Ponderosie pośród morza kartek pokrytych jej eleganckim charakterem pisma. Ilekroć po nie sięgałam, wstrząsał mną bijący z nich rozpaczliwy brak pewności siebie (często przejawiający się pod postacią potoków pytań retorycznych połączonych z wyrzutami pod swoim adresem), co ostro – wręcz smutno – kontrastowało z bezsprzecznie wysoko rozwiniętymi umiejętnościami Jane w zakresie wyrażania i odczuwania. Ten kontrast jest obecny we wszystkich jej zapiskach, od dzieciństwa po lata studiów. Nawet bardziej niż jest obecny – stanowi ich siłę napędową. W gruncie rzeczy to właśnie on – w równym stopniu jak dziwne i okropne okoliczności jej śmierci, albo nawet w większym – sprawił, że w ogóle zapragnęłam o niej napisać.

      Nigdy nie bój się sobie sprzeciwiać. Tylko czemu się tu sprzeciwiać? Czy ostatecznie może się okazać, że jestem bardzo głupia – i bardzo się mylę? Dobra z ciebie dziewczyna, Jane. Dobra do czego? Kim jestem, żeby to osądzać? Jaki był rok 1965? Czego się nauczyłam? Co zyskałam? Straciłam? Kochałam? Czego nienawidziłam? Co naprawdę myślisz? Jak się wytłumaczysz? Dlaczego nigdy nie wiem, kim będę jutro? Jakie mamy prawo do szczęścia?

      Odnalazłam się w tych słowach, choć wcale tego nie chciałam. Wolałabym zepchnąć dręczące Jane zwątpienie w siebie na karb tajemnicy dorastania uczuciowej, dociekliwej, ambitnej dziewczyny w statecznych, patriarchalnych latach pięćdziesiątych – tajemnicy, którą dekady feminizmu powinny były rozpuścić i spłukać z tego świata, zanim natknęłam się na jej słowa.

      Nagle dzwoni śledczy, by powiedzieć, że w sprawie Jane wykryto zgodność próbek DNA, a policja jest pewna, że znalazła właściwego gościa – emerytowanego pielęgniarza, który nie miał nic wspólnego z Johnem Normanem Collinsem, skazanym w 1970 roku za ostatnie z morderstw w Michigan i uważanym przez większość ludzi za człowieka ponoszącego odpowiedzialność za nie wszystkie. Schroeder powiedział, że nowy podejrzany jest obecnie pod obserwacją i zostanie aresztowany w ciągu kilku tygodni. Mieli wszelkie powody, by sądzić, że ta sprawa szybko zmierza ku pomyślnemu rozstrzygnięciu.

      Rzeczywiście, w przeddzień Święta Dziękczynienia w 2004 roku aresztowano Leitermana pod zarzutem otwartego morderstwa[2], a następnie przetrzymywano go bez możliwości wyjścia za kaucją aż do procesu, który trwał od 11 do 22 lipca 2005 roku. Jednak w ciągu tych ośmiu miesięcy strach towarzyszący początkom mojego zagłębiania się w historię Jane nie osłabł.

      Zmieniał kształt. Rósł.

      Gdy w Middletown nastała zima, pokój słońca zmienił się w pokój śniegu, a umysł mordercy powrócił. Rano udawałam, że wiem, jak zapoznawać studentów o młodzieńczych twarzach z dziełami Szekspira, a potem wracałam do domu, by rozmawiać przez telefon z gliniarzami z wydziałów zabójstw i przeczesywać stosy książek wypożyczonych z uniwersyteckiej biblioteki naukowej, próbując nadążyć za postępami w sprawie Jane: DNA for Dummies [DNA dla opornych], podręczniki psychologii klinicznej noszące takie tytuły, jak Sexual Murder. Catathymic and Compulsive Homicides [Morderstwa na tle seksualnym. Zabójstwa katatymiczne i kompulsywne]. Studia przypadków w Sexual Murder przejrzałam tylko raz, ale zdawało mi się, że przyprawiły mnie o jakąś śmiertelną chorobę. Wieczorem często siedziałam do późna, nie mogąc zasnąć, krążyłam po Ponderosie ubrana w błękitny szlafrok, ze szklaneczką whisky w ręku, w naczyniu pobrzękiwał lód, a ja patrzyłam, jak śnieg gromadzi się złowieszczo wokół okien. Zaczęłam się czuć jak duch, stałam się obca samej sobie. Nie było tak źle jak w Lśnieniu, ale czasami mało brakowało. Jack Nicholson miał przynajmniej rodzinę obserwującą jego upadek i nad nim ubolewającą. W weselszych chwilach czułam się jak John Berryman – relikt, poeta uwięziony

Скачать книгу