Czerwone fragmenty. Мэгги Нельсон
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Czerwone fragmenty - Мэгги Нельсон страница 7
– No i? – szepcze moja matka, wciąż pochylona.
– Nie jest tak źle – szepczę w odpowiedzi – ale równie dobrze możesz nie patrzeć.
Gdy pod koniec dnia wychodzimy gęsiego z sądu, dziadek klepie moją matkę i mnie w plecy, stwierdzając z przekonaniem: „No cóż, nikomu z nas nie stała się przez to krzywda”.
Nie mam pojęcia, o czym on gada.
„Mów za siebie” – mam ochotę powiedzieć.
Albo: „Teraz ci się tak wydaje – ale zaczekaj”.
Albo: „Co masz na myśli, mówiąc »krzywda«? Co znaczy dla ciebie słowo »krzywda«?”.
Gdy idziemy po schodach, podtrzymuję go z jednej strony, z drugiej trzyma się poręczy. Na dole przytula mnie i mówi: „Wiesz, że zawsze będziesz moją Janie”.
„Jezu, dziadku – mam ochotę powiedzieć. – Widziałeś, jak wyglądała twoja Janie? Niezbyt dobrze”.
Jednak tylko kiwam głową, a automatyczne drzwi w budynku sądu rozsuwają się i przekazują nas z powrotem przytłaczającemu letniemu upałowi.
Później telewizja sądowa doniosła:
Gdy wyblakłe zdjęcia rozbłyskiwały na olbrzymim ekranie projekcyjnym, sędziowie przysięgli mieli ponure miny. Kilka ławniczek spojrzało w stronę krewnych ofiary siedzących w pierwszym rzędzie. Hiller trzykrotnie podchodził do rodziny, by uprzedzić, że za chwilę pokaże wstrząsające obrazy, lecz za każdym razem Dan Mixer, dziewięćdziesięcioletni ojciec ofiary, odpowiadał: „Zostanę”.
Osobą, która rankiem 21 marca 1969 roku odkryła zwłoki Jane, była Nancy Grow, młoda gospodyni domowa. Przez lata czytałam o tej kobiecie i jej odkryciu w wielu różnych miejscach – na przykład w Morderstwach w Michigan pojawia się ona w epizodycznej roli jako „Penny Stowe”. Poza tym napisałam o niej wiersz do tomiku Jane. Nigdy mi się nie śniło, że zobaczę ją na żywo.
Teraz Grow jest po sześćdziesiątce – krucha, powściągliwa, z nerwami napiętymi jak postronki – i zjawia się ponownie na styczniowym przesłuchaniu, by opisać, jak przed ponad trzydziestoma laty natknęła się na ciało Jane. Nie wydaje się tym uszczęśliwiona. Mimo to uprzejmie wyjaśnia, że syn przyniósł jej zakrwawioną torebkę, którą znalazł, idąc na szkolny autobus, przegoniła go i potem rozejrzała się po ulicy. Poszła na cmentarz Dentona, zatrzymała się przed ogrodzeniem z metalowej siatki i stała niedaleko stóp Jane, sparaliżowana przerażeniem. Nie pamięta, jak długo wpatrywała się w te stopy. Cały czas myślała: „Może to manekin, może to manekin”. W pewnym momencie weszła za cmentarne ogrodzenie, by przyjrzeć się dokładniej. Potem, w samej koszuli nocnej i półbutach, pobiegła do samochodu i pojechała do siostry mieszkającej kilka przecznic dalej. Gdy tylko do niej dotarła, zaczęła krzyczeć i nie mogła przestać.
Wtedy Grow wątpiła, by zapamiętała jakiekolwiek konkretne cechy Jane, lecz później zaskoczyła samą siebie, ponieważ zdołała rozpoznać twarz Jane w kronice. „Jej twarz ze mną została” – mówi.
Grow przyznaje, że nie powiedziała policji o tym, że weszła na teren cmentarza. Gdy prawnik pyta dlaczego, mówi, że za bardzo się wstydziła. Nie potrafi tego wyjaśnić, ale się wstydziła.
Patrząc na tę zeznającą znerwicowaną kobietę o łagodnym głosie, która z uporem unika patrzenia na moją rodzinę i zamiast tego przez większość czasu wpatruje się w swoje ręce, też zaczynam czuć wstyd.
A zatem Grow się wstydziła, ponieważ weszła na cmentarz, żeby się przyjrzeć. Może teraz jest jej wstyd, ponieważ mówienie o cierpieniu obcej osoby w obecności tych, którzy ją znali i kochali, wydaje jej się trudne i niestosowne.
Dobrze znam oba te uczucia. Od jakiegoś czasu sama się przyglądam. I choć łączą mnie z Jane więzy krwi, pozostaje dla mnie równie obca, jak była dla Grow. Być może historia jej śmierci wpłynęła na życie nas obu i sprowadziła nas do tej samej sali rozpraw, jednak żadna z nas nie ma poczucia, że ta historia jest naszą własnością i że możemy ją opowiadać.
Wstyd Grow na styczniowym przesłuchaniu odróżni ją od prawie wszystkich osób na lipcowym procesie. Chyba nikt inny nie będzie czuł wstydu: ani lekarz medycyny sądowej, porównujący temperaturę zmierzoną w odbycie Jane na miejscu zbrodni z tą zmierzoną wewnątrz jej wątroby w czasie autopsji; ani piszący o prawdziwych przestępstwach Australijczyk w średnim wieku, który codziennie siedzi przed nami w ławce, robiąc notatki do książki; ani zaniedbana dziennikarka z lokalnej gazety, czająca się w kabinie w damskiej toalecie, by podsłuchiwać moje rozmowy z matką; ani żaden z kamerzystów, którzy nas filmują, gdy dzień po dniu wchodzimy do sali sądowej i z niej wychodzimy, rano z twarzami pomarszczonymi od snu, wieczorem z mokrymi od łez i zmizerniałymi; ani żaden z producentów 48 Hours, którzy w swoim programie wykorzystają wiele zdjęć z miejsca zbrodni i pewnie wykorzystaliby także zdjęcia z autopsji, gdyby nie zainterweniował Hiller, kategorycznie się temu sprzeciwiając; ani nikt z ekipy telewizji sądowej, która będzie transmitowała zdjęcia z autopsji na żywo do internetu, a potem udostępni je opinii publicznej w archiwum online.
Może czuję ten wstyd w zastępstwie, za kogoś, kto według mnie powinien go czuć.
Albo może wywołuje go to, że w czasie procesu Leitermana codziennie siedzę w sali sądowej z notesem i długopisem, zapisując makabryczne szczegóły, nie inna i nie lepsza od pozostałych. Szczegóły, które teraz ponownie gromadzę – transmitując je na żywo – z powodów, które na razie nie są dla mnie jasne ani uzasadnione, i być może nigdy takie nie będą.
Niewykluczone jednak, że – jak powiedziałam matce po jej upadku w kuchni – o pewnych sprawach warto mówić po prostu dlatego, że się wydarzyły.
Po śmierci ojca często byłam sama albo sama z matką. „Tylko my dwie, bidulki” – mówiła. Emily wyjechała do szkoły z internatem, gdy miała trzynaście lat, a ja jedenaście. Jej wyjazd zapoczątkował serię przygód i odsiadek, po których już nie wróciła do domu. Matka miała nowego męża, lecz jego obecność wydawała się obca, sporadyczna. Zjawiał się niekiedy na kolacji z dłońmi ciemnymi od farby i oleju. Był młodszym od niej o kilka lat malarzem pokojowym i stolarzem, którego ona i mój ojciec zatrudnili przed laty, by pomalował nasz dom rodzinny w San Rafael – jedyny dom, w którym mieszkałam z obydwojgiem rodziców. Ojciec był prawnikiem i w tamtych czasach często bywał poza miastem; matka była sfrustrowaną gospodynią domową opiekującą się dwojgiem małych dzieci. Zakochała się w malarzu pokojowym, gdy miałam siedem lat, rozwiodła się z moim ojcem, gdy miałam osiem, i wyszła za malarza pokojowego, gdy miałam dziewięć.
Mniej więcej przez półtora roku po rozwodzie kursowałyśmy z Emily między różnymi mieszkaniami