Nielegalni. Vincent V. Severski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nielegalni - Vincent V. Severski страница 4
Włożył szlafrok i zaczął przygotowywać śniadanie. Z lodówki wyjął tubkę pasty rybnej Kalles. Przyjrzał się bliżej opakowaniu i stwierdził, że wczoraj upłynął termin przydatności do spożycia. Sporo jeszcze zostało, więc wycisnął tubkę do końca. Wystarczyło na dwie kromki ciemnego chleba.
– Jak typowy stary Szwed – powiedział, chociaż rzadko myślał o sobie w ten sposób.
Podszedł do drzwi, podniósł z podłogi gazetę „Svenska Dagbladet” i jak codziennie podczas śniadania zaczął ją przeglądać. Najpierw rzucił okiem na pierwszą stronę i tytuły artykułów. Szybko jednak przeskoczył do stron z ogłoszeniami. W dziale „sprzedam”, sunąc palcem po tekście, przejrzał uważnie anonse na literę „Z”. Nie potrzebował okularów.
Czynność tę wykonywał dzień w dzień od czterdziestu trzech lat i ani razu jej nie zaniedbał. Mimo że z niemałym trudem opanował obsługę internetu, wolał posługiwać się gazetą.
Przepracowawszy ponad czterdzieści lat jako naczelnik wydziału Urzędu Imigracyjnego w Sztokholmie, odszedł na emeryturę tuż przed kolejną komputeryzacją. Wiedział aż nazbyt dobrze, że nie poradziłby sobie w nowych warunkach. Był jednak dumny ze swojego przywiązania do czegoś, co nazywał tradycją i zasadami Hansa.
Na ostatnim miejscu w kolumnie „sprzedam” dostrzegł ogłoszenie: „Zainteresowani szkicem E. Dahlbergha, Ryga, tel. 0859011678”.
Drgnął, poczuł narastające podniecenie. Zawsze tak reagował, gdy czytał ten anons, choć ostatnio nie zdarzało się to często. Próbował sobie przypomnieć, który to już raz.
Nie jestem pewien – pomyślał – ale chyba co najmniej pięćdziesiąty.
Podszedł do biblioteki, wyjął książkę, w której zaznaczał numery stron odpowiadające kolejnym ogłoszeniom. Obliczył, że to jest pięćdziesiąte piąte, i aż się zdziwił, stwierdziwszy, że poprzednie ukazało się zaledwie dwa miesiące wcześniej. A był czas, że nie ukazywało się przez dwa lata.
Stanął przed lustrem w przedpokoju i uśmiechnął się do siebie. Miał poczucie, jakby satysfakcja mieszała się z młodzieńczym wigorem. Ten stan, którego doświadczał całkiem często, kojarzył mu się zawsze z pegazem. Nie wiedział właściwie dlaczego, ale darzył sympatią to niby-zwierzę, którego tandetna figurka stała na regale. Ingrid kupiła ją wiele lat temu na targu staroci na Skärholmen.
Przeszedł do salonu. Spojrzał na zdjęcie uśmiechniętej Ingrid, obejmującej wysoką sylwetkę ich syna Carla w granatowym mundurze oficera Szwedzkiej Marynarki Wojennej. Przez chwilę się zastanawiał, gdzie on teraz może być. Od wielu dni nie miał z nim kontaktu. Ale tak jest zawsze, gdy Carl wyjeżdża na ćwiczenia.
Musiał zająć się ogłoszeniem. Wiedział, że ma na to tylko dwanaście godzin. Nie obawiał się żadnych komplikacji. Był profesjonalistą i nigdy się nie pomylił.
Spokojnie dokończył śniadanie, powtarzając w pamięci numer telefonu. Przychodziło mu to z łatwością dzięki wyćwiczonej zasadzie skojarzeń. Umiejętność zapamiętywania faktów, obrazów, a cyfr w szczególności, opanował już dawno i mimo upływu pięćdziesięciu pięciu lat wciąż doskonale sobie radził. Był przekonany, że pomylić się nie może. Ważniejsze było jednak to, że znów zdał swój egzamin z alzheimera. Bał się tej choroby bardziej niż jakiejkolwiek innej. Znał ją dobrze, bo zmagała się z nią Ingrid.
Mimo że od wielu lat był na emeryturze, czuł ogromną potrzebę aktywności. Nie przeszkadzało mu, że jest teraz wykorzystywany w mniejszym stopniu niż dawniej. Tak czy owak wciąż cieszył się zaufaniem i był potrzebny.
– Życie w samotności wymaga szczególnego hartu. I ja go mam. Taka samotność długodystansowca – mruknął pod nosem.
Kolejny raz przyłapał się na tym, że coraz częściej mówi do siebie. Znów pomyślał o Carlu. Odkąd odeszła Ingrid, tęsknił za nim jeszcze bardziej i trochę dał się ponieść emocjom.
No proszę, zabrakło mleka do kawy. Ona nigdy by o tym nie zapomniała – pomyślał. Więc co? Mam dzisiaj dwie sprawy do załatwienia: kupić mleko i odpowiedzieć na ogłoszenie.
– Jestem czasami trochę za bardzo cyniczny – powiedział do siebie i stwierdzenie to sprawiło mu przyjemność.
Wziął prysznic i ubrał się.
Stał teraz na środku salonu. Lubił go, choć wielu mógł się wydawać staromodny i niepraktyczny. Nigdy nie przekonał się do produktów Ikei, bo zawsze odrzucała go myśl, że będzie musiał je skręcać. Żałował jedynie, że po odejściu Carla z domu sprzedał wszystkie jego meble, tak jakby chciał wyrzucić go z pamięci, a to przecież nieprawda.
Nie ma to jak moja przedwojenna komoda – pomyślał, patrząc na ponury mebel, który Ingrid kupiła gdzieś na pchlim targu. Przechodząc obok, przejechał palcem po blacie, żeby sprawdzić poziom kurzu.
W przedpokoju włożył zieloną kurtkę Barboura, którą miał od piętnastu lat, i stojąc już z kluczami w ręku, spojrzał jeszcze raz na pokój i kuchnię. Utrwalił ten widok w umyśle jak na fotografii. Starał się zapamiętać ustawienie wszystkich przedmiotów do najdrobniejszego szczegółu. Odkąd został sam, zawsze tak robił, kiedy opuszczał mieszkanie na dłużej. Może niepotrzebnie, ale podświadomość nie pozwalała mu o tym zapomnieć.
Zamknął za sobą drzwi, dwukrotnie się upewniając, czy zamek zaskoczył. To bardziej intuicja niż przezorność, ale od czasu włamania do sąsiadów stał się jeszcze ostrożniejszy.
Zszedł z pierwszego piętra i wyszedł na pustą ulicę. Poczuł silne szarpnięcie wiatru. Było już oczywiste, że tego dnia nie będzie ładnej pogody. Zaczerpnął głęboko powietrza i poczuł się wyraźnie ożywiony.
Podszedł do swojego wysłużonego volvo 245, które stało na parkingu za domem, chociaż nieco dalej miał garaż. Wielokrotnie myślał o zmianie samochodu, ale z tym pojazdem wiązały się jego najważniejsze wspomnienia.
Ingrid była znacznie lepszym kierowcą niż ja – skonstatował i złapał się na tym, że coraz częściej ją idealizuje. To takie typowe dla samotnego człowieka…
Wsiadł do zimnego samochodu, włączył silnik, ogrzewanie i na końcu radio. Rozległy się dźwięki Stabat Mater Vivaldiego. Lubił tę kompozycję. Wcześniej słuchali jej zawsze z dużej płyty winylowej podczas wielkanocnego śniadania. Przypomniał sobie małego Carla, z opadającą na oczy jasną czupryną, i pogodną Ingrid krzątającą się wokół świątecznego stołu.
Nie słyszał tego utworu od jej śmierci.
Teraz musiał jechać do swojego letniego domu nad brzegiem morza, kilka kilometrów od miejscowości Åkersberga, na północ od Sztokholmu.
Gdy ucichła muzyka, zdał sobie sprawę, że siedział w samochodzie kilkanaście minut. Miał jeszcze czas na sprawdzenie numeru telefonu zamieszczonego w ogłoszeniu, ale był zły na siebie, że przypomniał sobie o tym tak późno. Właściwie nic się nie stało, niemniej potraktował to jako ostrzeżenie: powinien być bardziej skoncentrowany.
Jest