Nielegalni. Vincent V. Severski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Nielegalni - Vincent V. Severski страница 5

Nielegalni - Vincent V. Severski Czarna Seria

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Dojazd do Åkersbergi zajął mu o tej porze trzydzieści minut.

      Wszedł do domu. Rozejrzał się i od razu nabrał pewności, że wszystko jest w takim samym porządku jak trzy tygodnie temu, kiedy stąd wychodził.

      Otworzył okna, by wpuścić trochę świeżego powietrza. Wyszedł na taras i odetchnął głęboko. Wstawał dzień. Cisza, przeplatana wiatrem i niewyraźnym odgłosem morskich fal, działała kojąco.

      Po chwili zrobiło mu się zimno. Wszedł do domu, zdjął kurtkę i włożył grubszą, której używał do pracy w ogrodzie. Bardziej jednak nie chciał pobrudzić swojego starego barboura, który nie nadawał się do prania. Był z nim związany jak z najbliższym towarzyszem i wcale nie uważał, że to może być śmieszne.

      Podszedł do włazu w podłodze, obok wejścia do kuchni, i z pewnym trudem go otworzył. Poczuł znajomą lekką woń stęchlizny.

      Czy to może być zapach starości?

      – Co za idiotyzm! – powiedział do siebie po cichu.

      Nie lubił słowa „starość” i szybko odpędził tę coraz bardziej natrętną myśl. Teraz ma się czym zająć, czymś ważnym, ważniejszym niż tak prozaiczna sprawa jak starość.

      Stał przez chwilę przed ciemnym i wilgotnym wejściem do piwnicy. Zszedł jedenaście stopni w dół po prawie stuletnich schodkach. Potknął się na uszkodzonym dziewiątym stopniu, ale szybko odzyskał równowagę. Zapalił światło, chociaż i bez niego trafiłby bezbłędnie. Przy świetle czuł się jednak pewniej. Znowu zapomniał rękawiczek. Owinął dłoń rękawem kurtki i zaczął rozgarniać narzędzia ogrodowe.

      Nagle odskoczył. Czarny kosmaty pająk tkwił w bezruchu na ogromnej szarej pajęczynie.

      Zawahał się tylko sekundę i wymierzył staranny cios butem.

      – Chyba nigdy się z tego nie wyleczę – wyszeptał.

      Wydawało mu się, że już dawno pokonał tę słabość, ale lekka gorycz w ustach wskazywała, że jednak nie do końca. Jak przez mgłę zobaczył niebieski, niedoświetlony pokój z dzieciństwa i prawie usłyszał przeraźliwy krzyk chłopca stojącego naprzeciw brunatnej zasłony, po której powoli sunął tłusty pająk… i śmiech dziewczynki z warkoczami. Olga… Ale niewyraźny obraz szybko się rozpłynął.

      Powrócił do pracy. Odstawił narzędzia i otworzył dobrze zamaskowane przejście do drugiego, niedużego, wąskiego pomieszczenia. Zgasił światło w piwnicy i zamknął za sobą drzwi. Teraz mógł włączyć światło w bunkrze.

      Powiódł ręką po murze, wyczuł niezauważalne dla innych zgrubienie i delikatnie przesunął w prawo kamienną narośl. Kiedy usłyszał zgrzyt, pewnym ruchem przyciągnął do siebie wystający kawałek ściany.

      Ciekawe – pomyślał – tyle lat, a mechanizm działa bez zarzutu. Muszę go jednak naoliwić.

      Był dumny ze swojego pomysłu, a jeszcze bardziej z jego realizacji. Poprzednia, klasyczna skrytka, mimo że wykonana przez fachowców, była, jak się później okazało, bardziej zawodna. Służyła mu tylko dziesięć lat.

      Teraz jest dobrze. Bardzo dobrze – pomyślał.

      Schowek miał co najmniej siedemdziesiąt centymetrów głębokości i tyle samo szerokości. Był za to dość niski.

      Z wnętrza wyjął gruby notatnik w skórzanej oprawie i z mosiężnym zamkiem szyfrowym. Usiadł na krześle przy stole, nad którym wisiała metalowa lampa ze stuwatową żarówką. Otworzył notatnik na pierwszej stronie. Od góry, w pięciu pierwszych wierszach, biegły grupy pięciocyfrowych odręcznych zapisów, pozostała część kartki była jeszcze niezapełniona. Z pojemnika na stole wybrał zwykły, dobrze zaostrzony ołówek. Wpisał numer telefonu z ogłoszenia w „Svenska Dagbladet” i dodał do niego pierwsze dziesięć cyfr zapisanych powyżej.

      Przysunął się do stołu, opuścił lampę i zaczął nasłuchiwać odgłosów z zewnątrz.

      Po zsumowaniu powstał dwukrotnie dłuższy nowy zestaw cyfr. Na wyklejce okładki notatnika znajdował się tezaurus, który pozwolił odczytać tekst poprzez przypisanie kolejnym dwóm cyfrom odpowiedniej litery. Powoli wyłonił się tekst: „5 dni, miejsce 12”.

      Szybko przerzucił kartki do czerwonej zakładki i sprawdził, czy pamięć go nie zawodzi, choć dobrze pamiętał miejsce numer 12 w Visby na Gotlandii, które sam przygotował.

      – Nareszcie! – westchnął w poczuciu zadowolenia.

      Od dłuższego już czasu nie otrzymywał ofensywnych zadań operacyjnych, jedynie ustaleniowe czy zabezpieczające, choć czasami dość skomplikowane. Dlatego już dwukrotnie prosił Centralę o przysłanie nowych dokumentów legalizacyjnych. Swoje duńskie papiery wykorzystywał już wielokrotnie, toteż za każdym kolejnym razem zwiększało się niebezpieczeństwo wpadki.

      Sięgnął głębiej do ciemnego schowka i wyjął zawinięty w naoliwioną szmatkę pistolet Walther PP. Rozwinął go, położył na stole i pomyślał, że może trzeba go wyczyścić. Nie pamiętał, kiedy robił to ostatni raz. Nigdy z niego nie strzelał. Nie miał emocjonalnego stosunku do broni. Nawet nie był pewien, czy amunicja po tylu latach może się jeszcze do czegoś przydać.

      A właściwie do czego? Ciekawe, że też się tym nie interesują – pomyślał z przekąsem.

      Zawinął pistolet i włożył z powrotem do skrytki. Jednocześnie wyjął hermetyczną kopertę ze swoimi dokumentami. Sprawdził je i stwierdził po raz kolejny, że paszport stracił już ważność. Zaklął. Był prawie pewien, że nareszcie wysłuchano jego błagań i że na Gotlandii odbierze nowe dokumenty. Od jakiegoś czasu ta sprawa dziwnie go denerwowała, chociaż zdarzały się i gorsze sytuacje w relacjach z Centralą.

      No tak! Zrobił się już ze mnie typowy zgryźliwy Svensson! – pomyślał z autoironią.

      Tak jak zwykle kartkę z rozszyfrowaną wiadomością wyrwał z notatnika i spalił w dużej kamiennej misce. Teraz najważniejsza była realizacja zadania. Lubił to uczucie, wrażenie przeprogramowania. Stawał się jakby automatem, niezawodnie pracującą maszyną, mechanicznym cudem dawnych rzemieślników, a nie jakimś zapisem w programie komputerowym.

      Samolot wylądował w Warszawie piętnaście minut przed czasem. Pilot pożegnał się z pasażerami, informując, że na zewnątrz jest trzydzieści stopni ciepła. Rozwiało się marzenie Konrada o deszczu i chłodzie.

      Zanim zgasły silniki, w samolocie zabrzmiały różnobarwne sygnały telefonów komórkowych.

      Konrad miał dwa esemesy. Pierwszy od Marcina – „Czekamy” – i drugi od Williama – „W porządku? Nigdy więcej mieszanki! Będę za tydzień. OK?”. Zdał sobie sprawę, że zapomniał o ustaleniach, jakie zrobili z Williamem w Dubaju. O konieczności pilnego podsumowania sprawy Safira i wypracowania jakiejś nowej koncepcji dalszego działania.

      Myśl o wyjeździe na Mazury, jeszcze przed chwilą tak miła, stała się nagle nierealna.

      Przecież muszę napisać

Скачать книгу