Popioły, tom II. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Popioły, tom II - Stefan Żeromski страница 3
– Ależ zaraz…
– Ani jednego słowa! W takich szatkach można robić furorę, ale nie tutaj. Jedziemy do krawca i do szewca.
– Nie, stanowczo! W tej chwili jest to niemożliwe…
– Jak chcesz, ale… jak cię widzą, tak cię piszą. Przecie to my w Krakowie nie dawaliśmy się zjeść w kaszy, a nawet… No, ale skoro inaczej sobie życzysz… Do domu! – rzucił rozkaz stangretowi.
Rafał nie mógł się oprzeć i siadł do powozu. Rumaki powodowane przez zręcznego stangreta szły z wolna, w pląsach i potrajały okazałość ekwipażu. Jarzymski z niedbałością rozparł się w siedzeniu i rozmawiał z Rafałem, który mimo woli bokiem się do niego usadowił. Wówczas przybysz spostrzegł całą wykwintność stroju kolegi. Jarzymski, pomimo jesiennego chłodu, miał na sobie długopoły frak ciemnozielonego koloru z czarnym kołnierzem, złoconymi guzikami i żółtą podszewką, spodnie papuzie, kamizelkę koloru słomy, pluszowy cylinder i lśniące buty z żółtymi sztylpami. Nie był to już lekkomyślny młokos, chyłkiem wymykający się spod wzroku opiekunów, lecz wykwintny, zimny i pewny siebie panek. Utył i zmężniał, aczkolwiek był wydelikacony jak kobieta. Jego czoło, białe jak alabaster, odbijało od rdzawej twarzy, nasyconej żywą barwą krwi. Twarz ta, spojrzenie oczu, uśmiech i ruchy, wszystko oznaczało siłę, równowagę, spokój.
– Powiedz no mi – cedził nie spiesząc się – gdzie ty mieszkasz? W jakimś tanim zajeździe, co? Przyznaj się… Ja nikomu nie powiem. W jakimś zajeździe, którego dobra opinia grasuje wciąż między Koprzywnicą a Zawichostem od czasów Wielkiego Sejmu? co?
– Nie, ja mieszkam u księcia Gintułta.
– Gintułta! – zdziwił się Jarzymski tak bardzo i głęboko, że aż wyprostowany usiadł. – Tam, w tym pałacu pustym jak trupiarnia?
– A tak.
– A skądże, przepraszam, taka konfidencja?
– Ja dawno już znam tego Gintułta.
– Prawda, prawda! teraz przypominam sobie, żeś to ty jego poniekąd wychowanek. Bo tu, uważasz, nikt z nim nie ma szczęścia… Za wysokie progi, a jakże!
– No, ja jestem u niego sekretarzem.
– Sekre!.. A niechże cię!
– Cóż ci to?
– No, nic nie szkodzi. Jakoś to będzie…
– Nie rozumiem, co mówisz.
– E, nic! A cóż ten Gintułt tak u licha sekretnie pisze, że aż ty musisz mu pomagać? Przecie urzędu żadnego nikt teraz nie piastuje, więc co za aparencje?
Rafał przypomniał sobie nakaz książęcy i odrzekł:
– Nie wiem, bo jakem ci wspomniał, od wczorajszego dnia tu dopiero jestem.
– Opowiadają o nim duby smalone. To jakiś dziwak i nudziarz. Nie należy do towarzystwa, a nawet do żadnego z tutejszych towarzystw ani stronnictw. Siedzi sam w domu, a jeżeli się gdzie zjawić raczy, to tyle zawsze pokaże ludziom efronterii i wyniosłości, że każdy gorętszy kipi. Toteż tu młodzież ostrzy sobie na niego pazury.
– Zmiłuj się!.. o co?
– No, o co! Wariat jakiś jest, sensat, nudziarz, powiedziałem ci. Chodzi jak paw, nie poznaje najtęższych ludzi.
Po chwili dodał:
– Był niby we Francji, był, podobno, we Włoszech, jeździł do Egiptu, tłukł się po Arabiach i Azjach i stamtąd przywiózł te jakieś farmazońskie banialuki, którymi się tak rozpiera. To o nim rozpowiadają świadomi rzeczy. Ja draba nie znam, co może jest i lepiej, bobym z miejsca zekpał.
– Powiedzże mi: a ty co tu porabiasz? jak czas spędzasz?
– Ja, kochanku… Ja mieszkam tutaj, w Warszawie.
– A w Nieporęcicach któż gospodaruje?
Jarzymski uśmiechnął się smętnie i dmuchnął w palce.
– Jak to?
– Nie ma, braciszku! Poszły Nieporęcice.
– Bój się Boga!
– A no…
– Cóż ty mówisz… Taki majątek!
– Prawdę mówię.
– No, a jednakowoż stać cię na taki ekwipaż.
– A widzisz.
– Jakże sobie dajesz radę?
– Ekwipaż mam i dom prowadzę. Żyje się w świecie, moje dziecko sandomierskie. Wiesz co?… szkoda, że ty jesteś tym jakimś tam sekretarzem. To tak głupio brzmi, że aż abominacja bierze. Ale to się odrobi, będę w tym.
Powóz wjechał w obszerny dziedziniec i zatrzymał się przed lustrzanymi drzwiami parterowego domu. Wybiegł służący w liberii i pomógł panom wysiąść. Za chwilę znalazł się Rafał w mieszkaniu dość obszernym, a urządzonym w sposób nieco dziwny. Obok mebli wykwintnych stały tam graty najpospolitsze. Nie były to salony mieszkalnego domu, lecz męskie, kawalerskie pokoje. Niektóre z nich były brudne jak numery zajazdu. Dopiero z kilku ostatnich, które wychodziły na puste place, słychać było zgiełk rozmów czy swarów.
Jarzymski ujął Rafała pod rękę i prowadził tam właśnie. Po drodze stały ogromne fajczarnie, tu i owdzie porozrzucane przybory do czarnej kawy, tace i butelki. Dym tytoniowy gęstymi zwojami wałęsał się po kątach. W ostatnim, najobszerniejszym salonie były porozstawiane stoły do kart, i kilkunastu młodych mężczyzn grało tam, widać, od bardzo dawna. Kupy dukatów leżały przed nimi. Jedni z graczów byli wybladli po nocy niespanej, inni porozbierani do koszul. Były wpośród nich twarze piękne i ohydne, ale przeważnie piękne, wykwintne, młodociane. Na Jarzymskiego i Rafała nie zwracano prawie uwagi. Ten i ów witał się z wchodzącym przez ramię i półgębkiem rzucał pierwszy lepszy frazes. Twarze to były zimne i pozornie obojętne, niektóre jakby znudzone, ale wszystkie oczy gorzały od szatańskiego ognia, którym, według chłopskiej legendy, przepalają się złote pieniądze zakopane w ziemi. Trwało milczenie. Niekiedy tylko przerwał je głos tego lub owego gracza:
– Va banque!
Rafał był onieśmielony, a zarazem wstrząśnięty do gruntu. Coś go ściskało za gardło. Tak już dawno nie grał, a podobnych gór złota nie widział w życiu. Dym wyborowych tytoniów przenikał go na wskroś i otumaniał mu głowę. Jarzymski posadził go na krześle w bliskości ciągnących bank, a sam znikł w przyległych pokojach. Przez czas pewien Rafał czuł się bardzo onieśmielonym, ale z wolna oswoił się z sytuacją, tym snadniej że nikt nań uwagi nie zwracał. On za to z pilnością przyglądał się twarzom, jednej po drugiej. W pewnej chwili Jarzymski wrócił. Przysiadł się do Rafała i oparł się o niego ramieniem