Popioły, tom II. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Popioły, tom II - Stefan Żeromski страница 6
– Dowiedź mu tej hańby, bo inaczej skażemy cię na zapłacenie całej kolacji.
– Przecie to oczywiste. Jużem był wówczas wyszedł z kołyski na szerszy horyzont, a nawet stawiałem pierwsze pas na niełatwej wcale posadzce umizgów, gdy obecny tutaj bladooki zapisywał się na ratuszu warszawskim w poczet mieszczan, do cechu cnotliwych szewców czy nawet do grona arcywymownych krawców.
– Kłamiesz! – zawołał zezowaty.
– Pójdziemy na ratusz i sprawdzimy!
– Walmy na ratusz!
– Każemy Koehlerowi pokazać ten dokument.
– Więc jakże? – krzyczał mówca – jeżeli znajdziemy tam jego podpis z odpowiednio patriotycznym zakrętasem, co wtedy? Gdzie sprawiedliwość?
– Wrzucimy go do otchłani białoskórników, zjednoczonych z szewcami.
– Kazali mu zanurzać ręce po same łokcie w słojach z kiszonymi ogórkami i wymawiać po trzykroć: Mak be nak! – bełkotał blondyn siedzący obok Rafała.
Patrzał mu w twarz zupełnie zamglonymi oczyma i czepiał się rękoma ramienia. Jarzymski, bynajmniej niezmieszany mnóstwem zaczepek rotmistrza i innych, dbał o Rafała z pilnością. Nalewał mu z grubej butli burgunda, podsuwał talerz i potrawy. Rafał pił chętnie, byleby nie siedzieć z bezczynną niezgrabnością, którą (czuł to dobrze) wszyscy widzieli. Wino dodało mu odwagi i wesela. Coraz bezczelniej i niedbalej wlepiał oczy w twarze siedzących, wsłuchiwał się w rozmowy, a raczej w kłótnie wrzaskliwe, w opowieści i grube anegdoty. Francuzi emigranci prym trzymali w tym względzie, choć i krajowcy dotrzymywali im kroku.
Po drugiej stronie stołu rozwalił się był i siedział z łokciami daleko na stół wysuniętymi człowiek lat czterdziestu z górą, o twarzy czerwonej i surowych oczach. Rozpiął koszulę, rozluźnił chustkę i głośno sapał. Oczy miał wlepione w Rafała.
Rzekł do niego:
– A waszmość z jakich Olbromskich, jeśli łaska?…
– Słyszałeś, że z Sandomierszczyzny – burknął Jarzymski przerywając rozmowę z kim innym.
– Ciebie się pytają, filozofie? Z Sandomierskiego? Jeśli z Sandomierskiego i Olbromski, to powinien być bratem czy krewniakiem Piotra…
– Brat jestem.
– A no! Gdzież on teraz siedzi, ten mizantrop?
– Umarł kilka lat temu.
– Umarł… – rzekł tamten ze spokojem, jakby się dowiadywał, że brat Rafałów inny folwark wziął w dzierżawę. – Szkoda chłopa, oficer był co się zowie, z instrukcją, choć pedant i kaznodzieja. Stał w mojej okolicy. Żyliśmy. Febris go trzęsła z indygnacji, kiedyśmy, młodzież okoliczna, sprowadzała sobie guziki modne do fraków, szlaczki do kamizelek, sprzączki do trzewików, paryskie trzewiki i worki do włosów od Carpentiera, kiedyśmy o tym gadali, sprzeczali się, dysputy wiedli. Bywał u mnie w Oleśnicy, kiedy to pod Połańcem leżeli.
– W Oleśnicy! – żywo zawołał Olbromski.
Jedno z najpiękniejszych wspomnień żywota, noc słowicza z przecudownymi gwiazdami, jakich już nigdy potem oczyma nie widział, przemknęło w lotnym widzeniu.
– No, w Oleśnicy, w moim gnieździe. Znasz może waszmość to miejsce?
– Tak. Jeździłem tamtędy do brata pod Małogoszcz.
– A toś sobie wasze twardą drogę wybrał… Ze Staszowa na Brody, co?
– A właśnie! Wielkie tam stawy, trzciny, dalekie łąki.
– A stawy piękne, to prawda. Knieja tam teraz, bracie, otworem staje… Psy skomlą! Tylko patrzeć, rychło pierwszy przymrozek pobieli suche liście…
Podniósł się, wyciągnął rękę i patrząc w Rafała swymi ciężkimi oczyma, mówił:
– Skoroś waść dobrze o Brodach wspomniał, a Oleśnicę znasz, z mojej strony jesteś, a nadto brat dawnego towarzysza, toś sam towarzysz i brat. Piję w twe ręce, bracie… jak ci na imię?
– Rafał.
– W twoje ręce, Rafał! Nasamprzód za tamtego, za Piotra. Niech sobie odpoczywa w pokoju wiecznym!
– Niech odpoczywa w pokoju wiecznym… – rzekł Rafał rozrzewniony, wychylając wielki kielich do ostatniej kropelki.
– Iterum, bracie!
– Iterum atque iterum!
– To nie był łotr, pies i zawalidroga taki jak ja i ty. Boś i ty łotr, pies i zawalidroga, skoro siedzisz między tymi urwipołciami i żłopiesz wińsko, zamiast psiarnię puszczać. Ty myślisz, że ci psy nie zależą pola, że ty godnego psa możesz latami trzymać w zamknięciu. Bajki!
Rafał kiwał dobrodusznie głową i przez łzy patrzał w twarz mówcy.
– Tamten to był statysta, mądrala. Cho-cho! Jak nam nieraz zaczął de publicis bajać, to my się mało nie pobeczeli. Chociaż co do szermierki, to nie. Nigdym się z nim, dziękować Bogu, nie składał ze zwady i w kolerze, alem też zimnym okiem snadniej widział. Poszatkowałbym go na kapustę, gdyby do rzeczy przyszło, bo ręki, powiem ci otwarcie, nie miał…
Rafał pomyślał sobie, że pewnie dlatego nieboszczyk brat wybrał pistolety po sprzeczce z Gintułtem. Zląkł się walki na szpady. Ze strachu umarł… Niemiłe rozczarowanie co do brata, obrzydliwe rozstrzygnięcie zagadki przewinęło się w jego sercu. Uderzył w kielichy i pił tęgo, żeby z siebie wygnać zmorę wspomnienia. Wnet zaczął mu imponować nowy przyjaciel. Pragnął rzucić mu się w objęcia, czymkolwiek wyrazić swoje uczucie. W pewnej chwili wstał i zawołał na cały głos, uroczyście wznosząc szkło do góry:
– Wnoszę ten toast na cześć psiarni w Oleśnicy!
– A ten co znowu? – wołano.
– Słyszeliście!
– Kto to jest?
– Dojeżdżacz Kalinowskiego…
– Ja wnoszę ten toast – wołał zezowaty naśladując do złudzenia drżący nieco głos Rafała – nie tylko na cześć psiarni w Oleśnicy, lecz i na cześć kurnika w Pacanowie!
Głosy te ginęły w nadzwyczajnej wrzawie. Rafał ze ściśniętymi pięściami zaczął się przedzierać do zezującego prześmiewcy, ale nie mógł roztrącić zbitego tłumu. Dwaj przeciwnicy rzucali się tutaj na siebie z krzykiem:
– Twoje dobra na Litwie! Kłamco, drżyj! Wiadomo przecie, żeś się dorobił jako hecmajster na Brackiej ulicy.
– Cha cha cha – ryczał tłum zgromadzony. – To cię zajechał. Tej plamy nawet Caren z ciebie nie wywabi.