Popioły, tom II. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Popioły, tom II - Stefan Żeromski страница 9
Zamykał oczy, poczynał myśleć o czym innym, budował plany na przyszłość, nerwowo grał w karty, wykonywał w marzeniu bohaterskie napady w gronie elegantów pierwszej wody, gdy oto nagle zjawiała się na jego piersiach ohydna głowa. To było właśnie samo, w osobie swojej – złe. Coś jak głowonóg-ośmiornica z kostnymi ssawkami, potworne, bez kształtu, zimne, oślizgłe, opasujące. Nie dawało się odtrącić ani zedrzeć z piersi. Zimny pot osiadł kroplami na czole pełnym ołowiu, a na duszy owa tajemnicza zmaza, której żadna z potęg nie mogła zniweczyć. Gdy ciężki sen zawarł powieki, i wówczas cierpienie zostało na piersiach. Głowonóg przemienił się w kobiecego trupa, w rozdęte, opuchłe, śliskie i lepkie ciało topielicy. Straszliwe zwłoki oplotły szyję śpiącego grubymi rękoma, wygniłe oczy wlepiły się w jego sen, i dawno struchlałe usta przywarły do jego ust. Słyszał w głębi swej duszy przemierzły podszept miłosny…
Obudził się późno w nocy i usiadł na pościeli, wstrząśnięty czymś obcym, jakby ręką mocnego człowieka. Łzy płynęły z jego oczu, zalewały twarz, łzy dobywające się z najgłębszego dna duszy. Ale zarazem wylewy ich oczyszczały tajemnicze, podziemne głębie, z których pochodziły. Całe ciało trzęsło się, gdy tak spływały, podobnie jak drży ziemia, gdy burza w dal i noc uchodząca grzmi i strzela piorunami. Nagle z mroków półsnu wywinęła się jasna myśl, zupełnie jak postrzegalny dla oczu, kształtny gzygzak światła:
– Cóż mi to jest?
Ale odpowiedź nie wysuwała się z ciemności. Tylko nowy potok bujnych, silnych wzruszeń, niby młoda krew z rany zadanej żegadłem zbója, spłynął i obmył twarz skrytą w dłoniach. I tak już prawie do samego rana trwało bezkształtne dumanie, walka niedająca się wyrazić słowami, jakoby zawód choroby z chorobą o całe bary i piersi, jakoby zapasy siły z siłą. Na podobieństwo przelotnych obłoków widziadła przemierzłe objaśniały straszliwe dzieje tych rzeczy, spraw i ludzi, z którymi stykał się wczoraj. Dolatywało do niego z próżni niewysłowione skowyczenie nędz ludzkiego motłochu, zionął z pojedynczych chwil wczorajszych, jak gdyby z zaklęsłych grobów, fetor gnojowisk podłości, upadku, pomsty, zbrodni, zdychania w hańbie. Co kiedykolwiek słyszał o tych sprawach, to teraz z siłą roztrzaskującą głowę rwało obok, stronami. Ręce drętwiały z ohydy, że się nimi dotykał tych ran broczących siną, zgniłą krwią, głowa płonęła od myśli, których rozum, zdawało się, nie był w stanie objąć i zmieścić w sobie.
Nazajutrz wstał z łóżka blady, zdruzgotany na duszy, sam dla siebie odmienny i niezupełnie zrozumiały. Obojętnie szedł do sali, gdzie poprzednio zastał księcia. Już zbliżając się do drzwi żelaznych usłyszał rozmowę, która pod wysokim sklepieniem donośnie się rozlegała. Książę rozmawiał ze swoim towarzyszem, owym majorem wojsk pruskich. Obadwaj pochyleni byli nad księgami wielkich rozmiarów, oprawionymi w białą skórę. Gdy Rafał wszedł, na chwilę zamilkli i przerwali swą pracę. Wojskowy, podobnie jak za pierwszym razem, skierował na niego swe oczy naiwne i badawcze, zdumiewające oczy olbrzymiego dziecka. Na ukłon Rafała odpowiedział przyjaznym pochyleniem wielkiej głowy i uśmiechem tak szczerym, pełnym dobroci, zachęty, jakiejś nieśmiałej przychylności, która narzucać się nie chce, lecz przyjętą być pragnie, że Rafał znowu uczuł się wzruszonym. Tylko dziś w daleko większej mierze…
– Miałem już zaszczyt – rzekł książę wskazując Olbromskiego oczyma – przedstawić mego sekretarza.
– A tak… Bardzo mi przyjemnie poznać waszmość pana.
– Będziemy teraz mieli możność szybszego dociekania w Augustynie – szepnął jeszcze książę jakby prosząco.
– To bardzo dobrze, osobliwie dla mnie. Waćpan przyjeżdżasz wprost ze wsi? – spytał major.
– Tak, nie był tu wcale i nigdy. Nikogo w Warszawie nie zna. Wszak prawda?
– Tak, prawda… – wyszeptał Rafał.
– Przez kilka lat sam gospodarował, własnoręcznie siał, orał… Wszak prawda? takeś mi wasze donosił w liście?
– Tak, donosiłem…
Na twarzy majora zaświecił się uśmiech dobry, głęboki, jakby do dna rozwidniał całe jego ciało. Zarazem jakieś prędkie zachłyśnięcie, dające się często zauważyć u nieśmiałych chłopców, wstrząsnęło kilkakroć jego olbrzymią, niedźwiedzią figurę.
– Praca na zoranej roli – zaczął mówić głosem wstrzemięźliwym, dopraszającym się o łaskawy posłuch – wydaje mi się być najwyższym szczęściem, jakiego człowiek dostąpił. Tak sądzę, tak w głębi serca mniemam. Nigdy sam nie byłem do tyla szczęśliwy, żeby tej łaski dostąpić. Jestem żołnierzem… Mieć w ręku swych możność wyprowadzania z nagiej ziemi czegoś tak tajemniczego, cudnego w swej budowie, w swym życiu i śmierci, jak kłos pszeniczny, nie jestże to być współtwórcą cudu?
Rafałowi nie trafił do przekonania ten wywód. Toteż na twarzy jego odmalował się mętny jakiś wyraz. Major niezrażony mówił dalej głosem cichym, z niemiecka akcentując wyrazy i zdania:
– Nigdzie potęga, niewysłowiona mądrość, miłość jednako zawsze silna, bez początku i końca, wiekuiście ta sama, wielki duch Budownika świata, nie objawia się bardziej niż w dojrzewaniu ziarna, w rodzeniu się traw na łące, gdy przygrzeje słońce wiosenne – i w umieraniu ostatniego potrawu, gdy słoty października zasłaniać je zaczną. Czyś waszmość kiedy widział taką chwilę, czyś okiem wewnętrznym z głębi siebie patrzał na to, jak naga ziemia drży pod słońcem, jak wody stojące na niej trzęsą się i raz wraz polśniewają, a mech drobniutkiej trawy schyla się i wałęsa za wiatrem jakoby nikły dymek?
– Widziałem… – rzekł Rafał ze drżeniem.
W myśli jego jak żywa stanęła taka chwila. Zdawało mu się, że wypukłe, przymglone oczy majora widzą tę chwilę dokładnie, jasno, nie gorzej od niego. Jakiś nieprzyjemny lęk obszedł go dookoła.
– Już w duchu dawnych, mgłą czasu zakrytych plemion żyła ta sama trwoga i wytryskała z niej cześć dla trawy rodzącej się z małego ziarna, które wiatr nosi, dla drzewa wypuszczającego śliczne liście i niedościgłe gałęzie, dla kwiatu, co kielich swój kształtuje w mrokach nocy, przed zimnym porankiem…
Zadumał się na chwilę, jakby zapomniał, że ma słuchaczów, i z uśmiechem niemal radości, z oczyma zaszklonymi sennymi łzami, mówił:
– Dawny, zapomniany bóg… Mithras! Władca, od którego woli zależy barwa młodych listeczków, kiście zbóż, kielichy kwiatów na tej całej cudownej ziemi… Boski ogrodnik! On, który sprawia, że owoc gruszki dojrzewa, że jabłka wonne wyciekają z żył prętów, że czerwienieją pod zwiędłymi liśćmi, zwiędłymi tak samo, jak więdnie piękna matka z nienasyconej miłości dla czerstwego synka… On sprawia, że ciemne śliwki okrywa cudowna, jedyna barwa, a winograd zwisa z wątłego szczepu i ciąży, jakby się kłonił do snu. U pelazgijskich, pono, plemion wykwitło inne widziadło, którym tylekroć poiliśmy się z księciem. Nieprawdaż?
– Tak jest, Mistrzu…
– Widomy kształt Demetery zwanej „Pelasgis”, to jest niby to osoby, ducha tego, czym jest rodzenie się z ziarna. Demeter jest