Popioły, tom II. Stefan Żeromski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Popioły, tom II - Stefan Żeromski страница 7
Jak na zawołanie, okrągły gospodarz zjawił się we drzwiach. Nisko schylił wypudrowaną głowę… Wymienił jakąś sumę, a wnet ten i ów zaczął rzucać na stół dukaty obrączkowe. Gospodarz zgarniał je z rzewnym uśmiechem, schylając kark i przymrużając oczy w taki sposób, jakby tylko-tylko oczekiwał ciosu katowskiego topora. Zjawili się lokaje podający kapelusze, laski, płaszczyki, okrywki. Cała banda z hałasem minęła salony klubu i wypadła na ulicę. Mżył drobny, zimny deszczyk. Ciemności niezgłębione panowały naokół. Nigdzie nie było widać ani fiakrów, ani przewodnika z latarnią, więc całe towarzystwo głośno hałasując ruszyło środkiem ulicy, po błocie. Jarzymski chwycił Rafała pod rękę i pociągnął go naprzód:
– Idziemy na teatr…
– Teatr… Czy to tego Bogusławskiego?
– Co pleciesz?!
– A przecież go wszyscy chwalą, co widzieli…
– U was na wsi?
– A no…
– Wiedzże o tym, że tamto jest buda, o której się nawet nie mówi. Dobre to sobie jest dla stangretów, lokajstwa, łyków i wszelkiej gawiedzi z miasta. Nigdy się z tym nie odzywaj, że chcesz to widzieć, bo byś się finalnie skompromitował. No i mnie przy tej okazji. Idziemy na théâtre de société, do Radziwiłłowskiego pałacu…
– Ależ dobrze! Nie wiem o niczym…
– Trzeba, żebyś wiedział, skoro jesteś między ludźmi należącymi do socjety. I tam chodzi wprawdzie banda Sołtykowska i Sapieżyńska dla pokazania na złość nam swej polakierii, ale główny kontyngens widzów – to motłoch. Uważasz?
– Jeszcze jak!
Wlekli się środkiem ulicy, skręcali za drugimi z zaułka w zaułek, utykając w dołach i kałużach. Idący przodem śpiewali jakąś pieśń awanturniczą. Rafał, już w klubie zamroczony, na powietrzu tracił coraz więcej władzę w nogach i rękach. Gdyby nie Jarzymski, runąłby był w pierwszą lepszą kałużę. Długo nie wiedział wcale, gdzie jest. Dopiero wprowadzony na schody wiodące do sali teatralnej – przyszedł nieco do siebie.
Banda tłoczyła się przy drzwiach zamkniętych, usiłując wejść, chociaż już pierwsza komedyjka Dorata pt. La feinte par amour miała się ku końcowi. Kiedy Rafał za innymi wtłoczył się do sali, spostrzegł, że była pełna po brzegi. Znalazłszy się na parterze, w sąsiedztwie lóż zajętych przez damy, towarzysze wyprawy przycichli i uspokoili się. Wejście ich zwróciło uwagę wszystkich. Spostrzeżono wyrazy ich twarzy i we wszystkich lożach poczęto szeptać. Rotmistrz zauważył to i mówił swym basowym szeptem:
– Widzą nas nawskroś. Jesteśmy śmieszni.
– Wychodźmy, jak tylko sztuka się skończy.
– Wychodźmy!
– Duszno…
– Anizetka – szeptał rotmistrz – podaję myśl: chodźmy in corpore do budy Bogusławskiego. Tam także dziś pokazują. Można będzie zabawić się.
– Dobra myśl!
– Wychodźmy!
– Dalej w drogę!
Wkrótce, skoro tylko zasłona spadła, całe gremium wysunęło się chyłkiem. Większość miała tu oczekujące przed teatrem powozy, karykle i lokajów ze światłem, ruszono tedy na plac Krasińskich gwarno i z pieśniami. Jarzymski jechał w powozie z Rafałem i kimś jeszcze, kogo zwano Bursztynkiem. Ów towarzysz wyprawy ciągle coś gwarzył zanosząc się od śmiechu.
– Cóż oni tam będą odstawiali? Jarzymek, ty wiesz pewno?
– Jakiego prawdopodobnie Cyda albo Hamleta. Kto ich tam wie? Może jaką niemiecko-czułą operę, jaki Flet zaczarowany…
– Piękne, ach, dekoracje „pędzla” pana Smuglewicza i wycie tych oberwańców w języku przodków… Cóż my tam będziemy robili?
– Zobaczy się. Jest bufet.
– No bufet… Ale ja nie jestem spragniony ich lokajskiego piwa… Przepraszam, może tam sprzedają piwo szlacheckie?…
– Wyrzucę cię z powozu!
– Wobec tego…
– Siedź spokojnie i czekaj!
– Podejrzewam cię od dawna, że jesteś owładnięty przez wulkaniczne ognie patriotyzmu d'antichambre i dlatego mię tam wieziesz w chwili, kiedy otoczon jestem przez mdłości.
– Mogę cię, powtarzam, zaraz wyrzucić, jeśli ci o to idzie.
– A, przepraszam! Nie masz po temu prawa, skoro w perspektywie jest bufet.
Za chwilę wszyscy znaleźli się w ciemnych, łojowymi świeczkami nędznie rozwidnionych przejściach i sionkach teatru. Z hałasem i wrzaskami kazali sobie sprowadzić aktora sprzedającego bilety, który już był kasę zamknął, i rozmawiając na głos weszli do sali. Było tam pełno, tylko publiczność była zupełnie inna. Grano tragedię Racine'a pt. Brytannik. Ponure gadanie wierszem rymowanym rozlegało się ze sceny słabo rozwidnionej świeczkami.
– To jest ogromnie wzruszające, mości panowie, nieprawdaż? – mówił głośno do kolegów rotmistrz, ledwie wszedł na salę i nim spojrzał na scenę.
– Jesteśmy poruszeni do głębi żołądków…
– Mnie wątroba wyskoczyła z klubów i chodzi samopas.
– Rozepchnijcie, jeśli łaska, tych rodaków z Podwala i Krzywego Koła! – wołał Anizetka. – Nie po to przyszedłem do tej otchłani z zapłaconym biletem, żeby mieli sposobność deptania po moich wypielęgnowanych nagniotkach.
– Żądaj natychmiastowego zadośćuczynienia od tej chudej aktorki, która do reszty zgłupiała ujrzawszy boleść wyrytą na twym obliczu.
– Wielki Boże! widzę mego fagasa. Ogromne uczucia miotają jego piersią, gdy słucha tych pięknych banialuków… A jednak tytoń kradnie mi wciąż tak samo, nie bacząc na doznaną podniosłość wrażeń.
– Gdzież jest bufet zapowiedziany w programie widowiska? – wołał towarzysz, który przyjechał w karetce Jarzymskiego.
– Bufet jest w izbie sąsiedniej! – głośno odezwał się jakiś mężczyzna siedzący w loży parterowej.
– Dziękujemy za tak dramatyczną wskazówkę nieznanemu przyjacielowi naszej niedoli… – mówił impertynencko rotmistrz w kierunku owej loży.
Rozepchnął tłum, który w milczeniu przysłuchiwał się awanturze, i szedł w stronę bufetu. Większość towarzyszów udała się za nim, niektórzy zostali na środku parteru. Rafał znalazł się w bufecie i znowu pił dużo. Słabo wiedział, że czegoś krzyczano, a