Immunitet. Joanna Chyłka. Tom 4. Remigiusz Mróz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Immunitet. Joanna Chyłka. Tom 4 - Remigiusz Mróz страница 28

Immunitet. Joanna Chyłka. Tom 4 - Remigiusz Mróz Joanna Chyłka

Скачать книгу

to było?

      – A ja wiem? Może w dziewięćdziesiątym piątym.

      Joanna przewróciła oczami.

      – Twoja trauma z dzieciństwa pochodzi z czasów, kiedy ja już stawiałam pierwsze kroki w karierze prawniczej, Zordon.

      – Naprawdę?

      Ugryzła kawałek pizzy, a resztę rzuciła na karton leżący na biurku.

      – Mniejsza z tym – mruknęła. – Mamy jeszcze tylko kilka godzin, żeby znaleźć tego skurwysyna.

      – Albo synów, jeśli…

      – Nikt go nie porwał.

      – Skąd ta pewność?

      – Bo moi niezbyt tajni agenci z pewnością by to zauważyli.

      Oryński pochylił się i potarł skronie. Cienie pod oczami zarysowały się znacznie wyraźniej.

      – Jak mogli w ogóle go zgubić?

      – Nie wiem. Twierdzą, że jechali za nim aż do osiedla na Wyspowej, widzieli, jak wchodzi do domu. Musiał opuścić budynek tylnymi drzwiami.

      – Nie było tam takich.

      – W takim razie przez garaż, jaka to różnica? – odbąknęła. – Pewne jest, że nikt go stamtąd siłą nie wyprowadził, bo raczej zwróciliby uwagę na szarpaninę.

      – No nie wiem.

      – Jesteś paranoikiem, Zordon. I teraz wiem dlaczego. Nasłuchałeś się za młodu strasznych historii.

      Spojrzała na monitor z nadzieją, że Kormak coś przysłał. Skrzynka pocztowa nie wyświetlała jednak żadnego powiadomienia. Chudzielec zapewniał, że nie zmruży oka i będzie szukał poszlak, ale zapewne przysnął kilka godzin temu.

      – Mimo wszystko trzeba dopuścić taką możliwość.

      – Nie. To nie sprawa Langera, nie ma tutaj tajemniczych ludzi, którzy zza kurtyny pociągają za sznurki.

      – Zobaczymy.

      – Zobaczysz zaraz prawdziwy gwiazdozbiór przed oczami, jak nie przestaniesz pieprzyć głupot.

      – Będziesz często do tego wracać, prawda?

      Nie odpowiedziała, bo nie musiała. Wyciągnęła paczkę marlboro, a potem niechętnie zapaliła kolejnego z rzędu papierosa. Nie smakował jej ani trochę, ale wciąż stanowił jakieś zastępstwo dla alkoholu.

      Uświadomiła sobie, że nocna praca nie wynikała jedynie z tego, że chciała znaleźć Sendala. Równie ważną, a może ważniejszą pobudką było to, że obawiała się, co będzie, jeśli wróci do domu.

      Odsunęła od siebie te myśli.

      Gdzie mógł być cholerny Sebastian? Wydawało jej się, że obdzwonili wszystkie miejsca, ale musieli coś przegapić. Z pewnością nie zaszył się w żadnej głuszy, musiał nadal być gdzieś w Warszawie.

      Wypuściła dym nosem. Czy rzeczywiście znała Sendala na tyle, by mieć pewność, że nie zrobił nic głupiego? Wydawało jej się, że przejrzała jego charakter, ale sama jego ucieczka podawała to w wątpliwość. Nie był tak silny, jak mogło się wydawać. Owszem, osiągnął ogromny sukces zawodowy, wszystko jednak wskazywało na to, że był kolosem na glinianych nogach. A ona te nogi podcięła.

      Mniej więcej co pół godziny próbowała się do niego dodzwonić, ale telefon miał wciąż wyłączony. Tuż przed ósmą zdecydowała się skontaktować z Kormakiem. Chudzielec nigdy nie był entuzjastą wczesnego wstawania, zresztą zazwyczaj zaczynał pracę w kancelarii najpóźniej ze wszystkich, ale w tym wypadku musiał zrobić wyjątek.

      Wysłuchała, co miał do powiedzenia, a potem od razu wybrała numer Sendala. I tym razem jednak odpowiedział jej kobiecy, mechaniczny głos.

      Oryński przeciągnął się na krześle i strzelił karkiem.

      – Kormak coś znalazł? – zapytał.

      – Co nieco.

      – To znaczy?

      – Kilka informacji na wagę złota – odparła Joanna. – Szczególnie biorąc pod uwagę, że nadal nie mamy pełnej dokumentacji od prokuratury.

      – Bo to nie proces, w którym musieliby…

      – Tak, tak, Zordon – ucięła. – Kościotrup w każdym razie ustalił, że Marcin Frankiewicz… jak by to ująć… Spróbuję parafrazą mema, bo to do ciebie przemawia. – Odchrząknęła. – Rzadko przyjeżdżał do Krakowa, ale jeśli już to robił, to wpadał tam na pełnej kurwie.

      Kordian uniósł brwi i nie odpowiadał.

      – Jak mi poszło?

      – Beznadziejnie – odparł. – I nie bardzo wiem, co masz na myśli.

      – To, że bywał przede wszystkim przy okazji meczów Cracovii.

      – Kibol?

      – Zapalony. Według Kormaka można było polegać na nim jak na Zawiszy, o ile potrzebowało się kogoś, kto będzie obijał gęby bez zadawania zbędnych pytań.

      – A skąd szczypior o tym wie?

      Wzruszyła ramionami. Kormaka właściwie można było wyczerpująco opisać dwoma krótkimi zdaniami. Zawsze czytał jakąś książkę McCarthy’ego. Zawsze docierał do informacji, których potrzebowała. Jak to robił? W jednym ani drugim wypadku nie miała pojęcia. Cormac McCarthy napisał jedenaście powieści, wydał dziesięć, i trudno było wyobrazić sobie, jak ktokolwiek może czytać je w kółko. Równie niełatwe było dojście do tego, jak szczypior zdobywał wiedzę. Zazwyczaj zdawał się drążyć tunele w Internecie, docierając do miejsc niedostępnych zwykłym śmiertelnikom. Teraz mogło być podobnie. Być może udało mu się odnaleźć jakieś ukryte forum kibiców Cracovii i rozpytać o Frankiewicza. Fakt, że chłopak zginął nad Wisłą paręnaście lat temu zapewne sprawił, że go pamiętano.

      – Mamy więc ofiarę, która w swojej rodzinnej wsi zasłynęła gwałtami, pobiciami i rozbojami, a do Krakowa jeździła na ustawki – mruknął Oryński. – Całkiem nieźle, biorąc pod uwagę, że nasz sprawca…

      – Domniemany sprawca.

      – Mhm. Że nasz domniemany sprawca był w tym czasie w Warszawie.

      Przez moment milczeli.

      – Jak oni mają zamiar to obalić? – zapytał Kordian, kręcąc głową. – Nawet dowód z DNA nie sprawi, że prokuratura będzie miała podstawy do wniesienia aktu oskarżenia. Chyba że doktor Emory Erickson w końcu zawitał do naszego świata ze swoim odkryciem.

      – Słucham?

      – To

Скачать книгу