Deniwelacja. Remigiusz Mróz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Deniwelacja - Remigiusz Mróz страница 3

Deniwelacja - Remigiusz Mróz Komisarz Forst

Скачать книгу

szybko weryfikowały, czy ktoś nadaje się do tego zawodu, czy nie.

      Edmund przeniósł wzrok na kobietę. Skórę miała białą, jakby spowił ją nieskazitelny całun. W szeroko otwartych oczach Osica dostrzegł kryształki lodu, a w ustach śnieg. Ubranie było nietknięte, podobnie jak plecak, który leżał kawałek dalej, przed kolejnym ciałem.

      W powietrzu nie unosił się żaden smród, choć komendant spodziewał się, że to niebawem się zmieni. Śnieg wciąż topniał, ciało nie pozostanie długo w takim stanie. Temperatura wzrośnie, a bakterie natychmiast się uaktywnią, jakby przez ten cały czas od śmierci kobiety tylko czekały, by rozpocząć procesy rozkładu.

      Osica przykucnął przy ciele. Coś strzeliło mu w kolanach, poczuł też ból w okolicy kostek. Wyciągnął paczkę viceroyów i zapalił jednego. Stać go było na lepsze papierosy, ale wychodził z założenia, że ostatecznie smak nie ma znaczenia. Trucizna jest trucizną, każda działa tak samo.

      Wypuścił dym w bok, jakby w jakiś sposób mógł na świeżym powietrzu doprowadzić do kontaminacji materiału dowodowego. Obejrzał się przez ramię, skinął na Rapacza i wskazał rękę kobiety.

      – Wygląda na to, że palce są w całości.

      – Słucham?

      – Nie doszło do autoamputacji – burknął Osica. – Innymi słowy, kobita się nie połamała podczas zamarzania. Znaczy to najpewniej, że zginęła już wcześniej.

      Prokurator ukucnął kawałek za nim.

      – Jest pan pewien?

      – Nie – odparł bez wahania Edmund. – Pewność będą mieli sekciarze.

      – Kto?

      – Na litość boską… ci od sekcji zwłok.

      – Nie słyszałem, by ktokolwiek tak ich nazywał.

      Osica właściwie także nie. Wydawało mu się jednak, że to adekwatne określenie. Ilekroć zachodził do zakładu medycyny sądowej, odnosił wrażenie, że pracujący tam ludzie należą do jakiejś mrocznej sekty.

      Sam uważał się za osobę obytą ze śmiercią. Oni jednak zdawali się zaznajomieni z nią lepiej niż z życiem.

      – Trzeba szybko przenieść te ciała – zauważył. – Zaraz zacznie się gnicie i będzie po śladach.

      Rapacz się rozejrzał.

      – No, dzwoń po przewozówkę.

      – Tyle że żadna firma pogrzebowa tu nie dojedzie…

      – Mam na myśli TOPR – odparł ciężko Osica. – Nie mamy wprawdzie z nimi żadnej umowy, ale pomogą. Sprawdziliśmy to już w praktyce.

      Prokurator pokiwał głową, doskonale zdając sobie sprawę, co Edmund ma na myśli.

      – Pogoda jest dobra, może podlecą śmigłem – dodał komendant, a potem z trudem się podniósł. Spojrzał na Rapacza. Ten nadal sprawiał wrażenie zagubionego.

      Bez wątpienia przyswoił sobie wszystkie procedury, przepisy ustaw i należytą kolejność podejmowania czynności na miejscu zdarzenia. Z jeszcze większą pewnością Osica mógł stwierdzić, że prokurator zapomniał niemal o wszystkim, czego się nauczył na studiach i po nich.

      – Jak tylko zabiorą truchła, a technicy powiedzą ci, że ślady zostały zabezpieczone, najważniejsze będzie posprzątanie – bąknął, ruszając powoli ku kolejnej ofierze. – Urządzicie sobie tu ognisko.

      – Ognisko?

      – Zazwyczaj tak robimy przy oględzinach na otwartym terenie. Palimy wszystko, co zostało użyte do czynności.

      Szczególnie lateksowe rękawiczki techników. – Osica zatrzymał się i wymierzył palcem w Rapacza. – To ważne, rozumiesz?

      Prokurator niepewnie pokiwał głową.

      – Rękawiczki… – mruknął.

      – Tak. Jeśli ich nie spalisz, ktoś może je później odnaleźć – ciągnął Edmund, ruszając z powrotem w stronę zwłok. – A jak odnajdzie, może je podłożyć na innym miejscu przestępstwa. Tymczasem to bogactwo śladów. Od daktyloskopijnych przez zapachowe aż po biologiczne. Jasne?

      – Tak.

      Podeszli do następnej kobiety. Ta była młodsza, miała może dwadzieścia kilka lat. Była ubrana inaczej niż poprzednia, nie wydawała się odpowiednio przygotowana do górskich wędrówek.

      Osica zmarszczył czoło i przez moment trwał w bezruchu.

      – Coś nie tak? – odezwał się Rapacz.

      Edmund milczał.

      – Panie komendancie?

      Policjant potrząsnął głową, jakby chciał usunąć sprzed oczu powidoki koszmaru, który przed momentem mu się przyśnił. Zbliżył się o krok, przyglądając się dziewczynie coraz uważniej.

      – Co to ma być, do cholery? – mruknął.

      Potoczył wzrokiem dokoła, po czym przywołał jednego z techników. Wziąwszy od niego parę rękawiczek, naciągnął jedną na dłoń i kucnął przy ofierze. Delikatnie odgiął jej kołnierz i znów na moment znieruchomiał.

      – Panie komendancie? – powtórzył Rapacz.

      Osica po raz kolejny zignorował pytanie. Wlepiał wzrok we flanelową, czerwono-czarną koszulę w kratę, która jednoznacznie przywodziła na myśl tę noszoną przez Wiktora Forsta.

      W pierwszej chwili komendant powiedział sobie, że to niemożliwe. Zwykły przypadek, nic więcej.

      Kiedy jednak zobaczył metkę ze Springfielda, opadło go dziwne uczucie. Tym bardziej że koszula nie wyglądała na nówkę. Przeciwnie, zdawała się nawet przetarta w tym samym miejscu, gdzie ta noszona przez Forsta.

      Osica przełknął ślinę. Nie, to zupełnie absurdalne, skwitował w duchu. Zresztą takich koszul musiało być na pęczki. Tylko dlaczego ta kobieta ma na sobie męskie ubranie?

      Oderwał od niej wzrok i zobaczył leżącą obok czapkę. Starą, zniszczoną czapkę z daszkiem, która z przodu i po bokach miała ślady farby. Edmund sięgnął po nią trzęsącą się ręką.

      – O co chodzi? – spytał zaniepokojony prokurator.

      – To… to moja czapka.

      – Co takiego?

      – To znaczy… ja…

      Dopiero teraz Rapacz przykucnął obok. Przypatrywał się Osicy, jakby nagle zaczął podejrzewać, że to on odpowiada za wszystko, co tu się wydarzyło. Czapka świadczyła jednak o czymś zupełnie innym.

      – Dałem ją Forstowi,

Скачать книгу