Kasacja. Joanna Chyłka. Tom 1. Remigiusz Mróz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kasacja. Joanna Chyłka. Tom 1 - Remigiusz Mróz страница 5

Kasacja. Joanna Chyłka. Tom 1 - Remigiusz Mróz Joanna Chyłka

Скачать книгу

więcej nie pukaj do mnie przed południem.

      Kordian wstał, zaciągnął się jeszcze głęboko, po czym zgasił papierosa.

      Podszedł do drzwi i złapawszy za klamkę, uświadomił sobie, że właściwie nie bardzo wie, czego oczekuje od niego patronka. Odwrócił się do niej.

      – Co mam robić?

      – Powiedziałam, co masz robić. Wywalać z mojego gabinetu. Idź do noryobory i przydaj się na coś – odparła Joanna i na moment zawiesiła głos. – A, noraobora to miejsce, gdzie tłoczą się wszyscy praktykanci i stażyści. Tam dostaniesz swoje rozkazy, żołnierzu. No, ruchy, ruchy!

      – Tak jest – odburknął Oryński, otwierając drzwi. – Ale podobno mieliśmy spotkać się z klientem – dodał na odchodnym.

      – My? W sensie: ja i ty? Jesteś tu pierwszy dzień i chcesz się spotykać z klientem?

      – Tak mówili w haerze…

      – Dobra, w porządku. Nie ma sprawy, pójdziesz ze mną.

      Znów znacząco spojrzała na drzwi, a Kordian szybko odebrał niezwerbalizowane polecenie. Po chwili stanął zdezorientowany na korytarzu i pomyślał, że nic dobrego z tego nie będzie. Wiedział, że z psychiką adwokatów nie jest najlepiej – pełno w niej zboczeń zawodowych, a ci od prawa karnego dawno zapomnieli, co znaczy „empatia”. Ale żeby na samym początku spotkać taką wariatkę? Nie wieszczył sobie świetlanej kariery.

      Jeszcze wczoraj wyobrażał sobie, jak będzie dumnie kroczyć jasnym korporacyjnym korytarzem, o ścianach w kolorze écru. Teraz powłóczył nogami po tunelu wzdłuż i wszerz zasranym na beżowo.

      W końcu dotarł do noryobory i znalazł się w świecie, który przypominał korporacyjną farmę – boks przy boksie, zero prywatności i minimum przestrzeni życiowej.

      Brojlernia.

      Wydawało mu się, że takie rzeczy widuje się tylko w serialach i na filmach, ale najwyraźniej w przyrodzie również występowały. Nikt z zapracowanych młodych ludzi nie zainteresował się jego przybyciem, co specjalnie go nie zdziwiło. Wszyscy pochłonięci byli tym, by wypracować dwieście procent normy – choć na dobrą sprawę nie było żadnego sensownego powodu, by to robić. Praktykanci z pewnością gryźli tę prawniczą ziemię za darmo, a stażyści za półdarmo. Jedynymi gratyfikacjami były pochwała lub świstek papieru. A ostatecznie kancelaria i tak zatrudni tych, którzy wypadną najlepiej w assessment center czy innym wynalazku zarządzania zasobami ludzkimi.

      Ostatecznie Oryński uznał, że te rozważania są tak samo sensowne, jak robota tych ludzi. Rozejrzał się za wolnym boksem.

      Wypatrzył tylko jeden. Podszedł do niego, po czym dostrzegł żółtą karteczkę ze swoim imieniem i przekręconym nazwiskiem. Wykaligrafowane „Oryjski” nie pozostawiało wątpliwości, kto był autorem.

      Młody prawnik zerwał samoprzylepną kartkę – marny substytut tych wszystkich złotych blaszek z korytarza. Przeszło mu przez myśl, że na wszystko przyjdzie pora. Chyłka pewnie też zaczynała w podobnym miejscu.

      Zasiadł za biurkiem i zobaczył kolejny świstek papieru obok klawiatury. Odczytał z niego swój login i tymczasowe hasło, a potem zalogował się do wewnętrznej bazy danych kancelarii Żelazny & McVay. Otworzył zakładkę z bieżącą sprawą, do której przydzielona była „mec. Asia Chyłka”. Najwyraźniej miała na pieńku z informatykiem.

      W normalnej firmie przynajmniej kilka osób obległoby już jego boks – zaczęłoby się ględzenie na temat kultury organizacyjnej, długie powitania, anegdotki, żarciki, cenne rady… Tutaj jednak nikt nie odrywał się od swojej roboty, choćby na moment.

      Dzięki temu Oryński mógł jednak w spokoju przeanalizować szczegóły sprawy, w którą się władował. Już po lekturze pierwszej linijki poczuł, jak przyspiesza mu serce.

      Oskarżony nazywał się Piotr Langer. W zasadzie Piotr Langer junior, bo na imię miał tak samo, jak ojciec. Starego Langera kojarzył każdy, kto działał w branży prawniczej, doradczej czy deweloperskiej. Ostatnio jego nazwisko wielokrotnie przewijało się w umowach dotyczących intratnych terenów inwestycyjnych. Ponieważ naprawdę znał się na tym, co robił, jego firma utrzymywała całe zastępy piekielne prawników, doradców, prokurentów i pośredników.

      O jego synu zrobiło się głośno dopiero trzy miesiące temu, kiedy policja otrzymała wezwanie od jednego z sąsiadów młodego Langera. Podobno z jego mieszkania wydobywał się odór tak ohydny, że dwóch czy trzech policjantów nie wytrzymało i pokazało reszcie, co jedli na śniadanie.

      Nakaz nie był potrzebny – Piotr Langer sam otworzył funkcjonariuszom drzwi. Ubrany w jasnoniebieski szlafrok, beztrosko zaprosił ich do środka. Chwilę później leżał na ziemi, przyciskany policyjnymi butami.

      – Zordon! – dało się słyszeć wołanie w norzeoborze.

      Oryński je zignorował, myśląc o tym, że niebawem przyjdzie mu spojrzeć Langerowi prosto w oczy. W przeciwieństwie do Chyłki, ten człowiek był prawdziwym psychopatą – dziesięć dni spędził z trupami sam na sam. Nie pokroił ich na kawałki, nie powkładał niektórych partii do zamrażarki. Po prostu siedział tam z nimi, jakby zapomniał, że ich zabił.

      Kordian mimowolnie wyobraził sobie tę sytuację. Zwłoki leżały w przestronnym salonie i rozkładały się w najlepsze. Najpierw, kiedy zwieracze puściły, musiało zrobić się naprawdę śmierdząco. Ciała szybko zsiniały, pojawiły się plamy opadowe. Nastały złote czasy dla wszelkiego rodzaju robactwa – okno w pokoju było uchylone, więc insekty ściągały tam masowo. Zaczęła się prawdziwa gnilno-fermentacyjna uczta.

      – Zordon!

      Widok musiał być makabryczny, a fetor paraliżujący. Mimo to Langer wysiedział tam dziesięć dni, po upływie których jak gdyby nigdy nic otworzył drzwi policji.

      – Zordon!

      Dopiero teraz Oryński uświadomił sobie, że zna ten głos. Obejrzał się przez ramię i zobaczył idącą ku niemu Chyłkę.

      – Wołam cię już któryś raz – powiedziała.

      – Mam na imię Kordian.

      – Zordon, Kordon, jeden pies – rzuciła. – Zbieraj się, jedziemy do klienta. O ile nie zemdlejesz, bo widzę, że już na samą myśl jesteś blady jak trup. Potrzymać cię za rękę?

      Reszta zgromadzonych w norzeoborze ignorowała wymianę zdań, ale Oryński był przekonany, że wieczorem, przy piwku, będą komentować to zajście. Dodatkowo właśnie wzbogacił się o przydomek „Zordon”. Zaklął w duchu, a potem oboje ruszyli do windy.

      Gdy weszli do środka, Kordian zaczął nerwowo przestępować z nogi na nogę.

      – Masz jakiś problem? Tylko nie mów, że to klaustrofobia.

      – Zastanawiam się nad klientem.

      – To się nie zastanawiaj, będziesz miał większą niespodziankę.

      Rozważał,

Скачать книгу