Ultima. L.S. Hilton
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ultima - L.S. Hilton страница 7
Wiedziałam, że lepiej nie pytać, dokąd lecimy. Inspektor prowadził nad moją głową rozmowę z pilotem, ale słyszałam jedynie stłumiony warkot silnika. Wystartowaliśmy, skręciliśmy nad niskimi wzgórzami, a potem śmigłowiec zatoczył łuk i ruszył w kierunku morza. Postanowiłam, że spróbuję uwolnić się od natłoku pytań i pomyśleć o czymś przyjemnym. Moja koleżanka Carlotta, imprezowiczka, której udało się usidlić staruszka-miliardera, dała mi kilka przydatnych rad – na przykład tę, żeby zawsze latać prywatnymi samolotami.
Nie miałam zegarka, ale oszacowałam, że byliśmy w powietrzu jakieś trzy godziny. W tym czasie mieliśmy jedno międzylądowanie – w miejscu, które wyglądało na bazę wojskową. Tam zażenowany młody oficer zaprowadził mnie skutą do łazienki, a potem wręczył mi butelkę z wodą, którą opróżniłam, obserwując tankowanie śmigłowca. Po starcie ruszyliśmy dalej wzdłuż wybrzeża, a potem odbiliśmy w kierunku morza. Po jakimś czasie znów pojawiła się pod nami linia brzegowa, pilot zniżył lot i ponownie zaczął rozmawiać przez radio, przygotowując się do lądowania. Przelecieliśmy nisko nad wieżowcami, których balkony opadały kaskadowo, a znajdujące się na nich anteny telewizyjne wyglądały jak zwariowane, wymyślne kapelusze, i pilot posadził maszynę na dachu oznaczonym wielką literą „H”. Kilku mężczyzn w mundurach podbiegło do śmigłowca, schylając irracjonalnie głowy na widok kręcącego się śmigła. Da Silva pomógł mi wysiąść i kiedy tylko stanęłam na lądowisku, zakuł mnie ponownie w kajdanki. Następnie ruszyłam za nim ze spuszczoną głową, on zaś poprowadził mnie przez drzwi, schodami piętro w dół, a potem do obskurnej, wyłożonej blachą windy, która zawiozła nas do podziemnego garażu, gdzie czekało czarne BMW z kierowcą. Inspektor odezwał się dopiero w chwili, gdy oboje usiedliśmy na tylnym siedzeniu – i zrobił to po angielsku.
– Dobrze się czujesz? Nie mdli cię?
– W porządku. Dlaczego przywiozłeś mnie do Albanii?
– Skąd wiesz, że jesteśmy w Albanii?
– Cóż, wystartowaliśmy z Włoch i polecieliśmy na wschód. Maksymalny zasięg Breda nardi NH500 to dwieście sześćdziesiąt trzy kilometry, więc musieliśmy go po drodze zatankować. Inne kraje są za daleko. Poza tym mówisz po angielsku. Wielu Albańczyków zna włoski, więc angielski jest bezpieczniejszy.
Da Silva wyglądał na lekko zaniepokojonego, ale nie miałam zamiaru dać mu satysfakcji i wytłumaczyć, skąd mam taką wiedzę. Prawdę mówiąc, wiedziałam, jakimi śmigłowcami lata Guardia tylko dlatego, że kiedy szukałam informacji na temat skradzionego caracala, tego samego, który miał teraz przy sobie da Silva, dowiedziałam się co nieco na temat wyposażenia włoskich służb. Pomyślałam, że przyda mi się umiejętność rozpoznawania włoskich policjantów, nawet w cywilu, po standardowym uzbrojeniu, a pamięć mam bardzo dobrą. W teleturniejach byłabym bezkonkurencyjna. Podejrzewałam, że w swoim czasie dowiem się, co do cholery robimy w Albanii, ale już teraz coś mi mówiło, że nie jest to oficjalna wizyta, mimo iż da Silva odbywa ją w godzinach pracy.
– Możesz mi więc powiedzieć, gdzie jesteśmy – dodałam radośnie.
– Miejsce nazywa się Durres – odparł inspektor. Po moim wystąpieniu w stylu komisarza Montalbano nie był już tak pewny siebie.
– Dobra – dodał po chwili, sięgając do kajdanek. – Już nam nie będą potrzebne.
Mogło mi się wydawać, ale odniosłam wrażenie, że odrobinę za długo przytrzymał kciuk po wewnętrznej stronie mojego nadgarstka, masując miejsce, gdzie metal wpił mi się lekko w ciało. Wyjrzałam przez okno. Durres poza sezonem wyglądało tak, że w porównaniu z nim Kalabria wydawała się tropikalnym rajem. Samochód podskakiwał na krętych, wyboistych uliczkach pełnych kobiet w brudnych, nylonowych burnusach. Biedaczki pchały dziecięce lub zakupowe wózki, lawirując między obskurnymi stoiskami z jedzeniem i otwartymi studzienkami kanalizacyjnymi. Zauważyłam też nadzwyczajną liczbę bezpańskich psów przemykających nieustraszenie pomiędzy kłębiącymi się na ulicach pojazdami. Chociaż na zimowym niebie nie było chmur, światło słoneczne wydawało się zamglone i z trudem przedzierało się pomiędzy chwiejącymi się wieżami bloków mieszkalnych, których ostatnie piętra spowijał smog. Na twarzy da Silvy, który najwyraźniej bywał tu wcześniej, malowała się niewzruszona obojętność – nawet wtedy, gdy zatrzymaliśmy się na światłach i zupełnie nagi żebrak, odziany jedynie w zarzucony na ramiona kwiecisty obrus, zastukał nam w tylną szybę. Kierowca wysunął głowę i krzyknął coś na temat prowadzenia się matki bezdomnego, a ten odszedł, powłócząc nogami.
W końcu wyjechaliśmy z miasta i ruszyliśmy nowiutką ekspresówką. Ruch na niej był mniejszy, ale kierowcy zdawali się traktować wszystkie sześć pasów jak prywatny tor wyścigowy. Zamknęłam oczy, gdy ogromna ciężarówka pojawiła się nagle przed nami i dopiero w ostatniej sekundzie zjechała na przeciwny pas ruchu. Da Silva poklepał mnie po ramieniu.
– Szaleństwo, co? A mówi się, że Włosi są agresywnymi kierowcami. Powinnaś zobaczyć drogę do Tirany. Jest dosłownie zasłana ciałami.
– Dzięki, cudowna wizja.
Celem naszej podróży była wielka willa w brzoskwiniowym kolorze, do której podjeżdżało się prosto z drogi. Kiedy minęliśmy elektrycznie sterowaną, zwieńczoną drutem kolczastym bramę, chudy mężczyzna z wydatnym brzuszkiem skrytym pod fioletową koszulą i beżową kaszmirową marynarką przytruchtał ochoczo do samochodu. Przywitał inspektora wylewnie po włosku, czemu towarzyszyło intensywne potrząsanie rąk i klepanie po plecach, ale w jego podkrążonych, szarawych oczach dostrzegłam nieufność. Otworzył mi drzwi i elegancko, acz przelotnie skinął mi głową, obserwując za moimi plecami da Silvę. Czyżby myślał, że jestem jego dziewczyną?
– To pani Teerlinc. – Policjant użył mojego fałszywego nazwiska, symbolizującego życie, którego, jak mi się naiwnie wydawało, zawsze pragnęłam.
– Buongiorno, signorina – przywitał się formalnie mężczyzna.
Cieszyłam się, że nie musimy podawać sobie rąk. Jego byłaby z pewnością tak samo lepka jak spocone ze zdenerwowania czoło.
– Wszystko gotowe? – zapytał obcesowo da Silva.
– Certo, certo, tutto a posto!3
W kąciku ust nieznajomego mężczyzny dostrzegłam zaschniętą ślinę. Był naprawdę nakręcony.
Da Silva zamienił parę słów z kierowcą, który po chwili odjechał samochodem za budynek, my zaś we trójkę ruszyliśmy wręcz pedantycznie wybrukowaną ścieżką do obszernego, otoczonego murem dziedzińca. W jednym rogu stała huśtawka dla dzieci, a pośrodku fontanna z plastikowym łabędziem. Resztę dekoracji stanowiły: plastikowy stolik z krzesłami, kilka starych mercedesów oraz klęczący mężczyzna z rękami wykręconymi na plecach przez dwóch łysych, wytatuowanych wykidajłów w dżinsach. Kiedy mężczyzna zobaczył da Silvę, zaczął błagalnie krzyczeć, próbując wyjaśnić po włosku, że zaszła pomyłka, że to nie jego wina, że on nigdy… Jakby tłumaczeniem mógł zyskać na czasie. Nie dowiedziałam się, czego nigdy nie zrobił, gdyż inspektor wyminął mnie szybko, wyciągając po drodze broń, i trzykrotnie strzelił tamtemu
3