Ultima. L.S. Hilton
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Ultima - L.S. Hilton страница 9
Da Silva chrząknął lekko zaskoczony. La mamma to dla Włochów świętość. Nawet Raznatović przez chwilę wyglądał na zszokowanego.
– W takim razie, Dejanie, dwie sprawy – kontynuowałam. – Zakładam, że facet z bronią, który kilka dni temu zginął na plaży, był jednym z twoich ludzi. Ponieważ chciałeś odzyskać pieniądze za „przedmiot”, który nasz obecny tu przyjaciel gdzieś zapodział. Dlatego da Silva mnie schował poza twoim zasięgiem, dopóki się nie dogadacie.
Raznatović powoli przytaknął. Spojrzałam na inspektora.
– A facet na podwórzu? To on zorganizował zamach na ciebie na plaży, prawda? Więc go zabiłeś, żeby pokazać wszystkim w swojej ekipie, że wy dwaj znów się przyjaźnicie, tak? „Wiadomość”, tak to nazwałeś? Gest dobrej woli w waszym wspólnym odnowionym układzie?
Obaj wpatrywali się we mnie. Dejan chciał się odezwać, ale zbyłam go lekceważącym machnięciem ręki. Muszę przyznać, że lubię ten gest.
– Nie mam pojęcia, dlaczego babracie się w tym gównie. Ta cała omertà wychodzi już z mody. Nie macie nic lepszego do roboty? I ten Big Brother z moją matką… Ale nieważne. Tak czy inaczej, szkoda gościa w bagażniku. Podejrzewam, że obaj chcecie dostać coś w zamian za wasz „przedmiot”. Mam rację? I uważacie, że mogę wam to załatwić.
– Ho detto che è brava4 – wymamrotał da Silva.
– Zgadza się – odparł Raznatović już nieco cieplejszym tonem.
– A więc: tak. Jak już powiedziałam, mam gdzieś moją matkę, ale odpowiedź brzmi „tak”. Zrobię, co będę mogła. Ale najpierw skończmy, proszę, z tymi wygłupami. Bądźmy poważni. Możemy się tak umówić?
Miałam nadzieję, że kupią moją brawurę. Gdybym zdołała ich przekonać, że nie traktuję ich poważnie, mogłabym zyskać na czasie i dowiedzieć się, czego chcą. Wtedy miałabym szansę wyjść stamtąd na własnych nogach. Granie twardej pomagało mi również powstrzymać silne mdłości, które narastały pod moją odrażającą kurtką. Miałam świadomość, co ci dwaj mogą mi zrobić, więc ulżyło mi na widok uśmiechu na twarzy Dejana.
– Co ci powiedziałem, kiedy odwiedziłaś mnie w Belgradzie, Judith?
– Że jestem bardzo odważna. Ale też głupia.
– Właśnie. Ale zgadzam się. Możemy zrezygnować z tych, jak się raczyłaś wyrazić, „wygłupów”.
– A więc? O co chodzi?
– W Belgradzie zaproponowałaś mi sprzedaż dzieła sztuki. Podejrzewam, że nie było oryginalne, tylko je… wyprodukowałaś. Czy tak?
– Cóż, rozpaczliwie chciałam cię poznać.
– Myślisz, że mogłabyś stworzyć kolejne?
„Dzieło”, które pokazałam Dejanowi, składało się z kilku zaledwie zdjęć – był to kolaż weneckiej ikony i paru odrażających, współczesnych prac. Nigdy nie był „prawdziwy”, od początku stworzyłam go tylko dla ściemy.
Zawahałam się.
– Znam się na obrazach, i to całkiem dobrze. Ale nie potrafię ich tworzyć. Nie umiem malować.
– Mój kolega ma ludzi, którzy mogą zająć się wykonaniem.
– Tak podejrzewałam.
– Bez impertynencji, proszę. Zmarnowałaś już całkiem sporo mojego czasu. Twoim zadaniem będzie wymyślić dzieło: artystę, proweniencję. Musi być idealne, tak żeby sprzedało się jako autentyk. Rozumiesz?
– Taaak…
– Jesteś w stanie to zrobić?
– Dlaczego ja? Na pewno takie szychy jak wy mają na swoich usługach cały zastęp szemranych marszandów.
Na moment zapadła cisza, a potem da Silva powiedział cicho:
– Prawdę mówiąc, nie mamy.
Kazbich, Moncada, Fitzpatrick. Wszyscy zginęli. Nie musiał mi niczego tłumaczyć. Właściwie wszyscy inni kandydaci do tej pracy gryźli już ziemię.
– Kiedy pomiędzy panem Raznatoviciem a mną doszło do tego małego… nieporozumienia, pomyślałem o tobie – kontynuował inspektor. – Masz legalnie działającą galerię. Udowodniłaś, że potrafisz rozpoznać falsyfikat i dociekliwie prowadzisz badania. Pamiętaj, że od dawna cię obserwowałem. Nie mamy wiarygodnego marszanda i musimy tę lukę szybko wypełnić.
Ponownie spojrzałam na Raznatovicia.
– Będę potrzebować czasu. Może nawet bardzo wiele. Trzeba będzie przeprowadzić badania, porozmawiać z wykonawcami. Ale zgadzam się. O ile zapewnicie mi środki finansowe.
Znowu spojrzałam w te leniwie spokojne oczy. Po raz pierwszy od chwili, gdy Kazbich odwiedził mnie w galerii i poprosił o wycenę kolekcji Jermołowa, nagle poczułam radość. Już myślałam, że nigdy nie zobaczę żadnego obrazu, chyba że w albumie z więziennej biblioteki, a teraz ktoś prosi mnie, bym samodzielnie sfałszowała dzieło sztuki. Poważny obraz. Nie od razu jednak zrozumiałam, dlaczego owa propozycja wprawiła mnie w taką ekscytację. Przynajmniej jeśli chodzi o sztukę, zawsze starałam się być uczciwa. Przecież cała ta sprawa z da Silvą zaczęła się właśnie dlatego, że jako asystentka w londyńskim domu aukcyjnym w imię uczciwości próbowałam zdemaskować fałszerstwo. Ale czas, który przeżyłam, próbując być Elisabeth Teerlinc, zasiał we mnie pogardę dla jej świata: pretensjonalności, przybranej pozy i merkantylizmu. Może i kocham obrazy, ale nie mam powodu, by kochać ludzi, którzy nimi handlują. A potem… och, potem…
Chyba zaśmiałam się na głos.
– Wyjaśnijmy to sobie – kontynuowałam, stłumiwszy wewnętrzną radość. – Ty i twoja rodzina… – gwałtownym ruchem wskazałam głową da Silvę. – Nadal tak się nazywacie? Rodzina? Wisicie mu w cholerę pieniędzy. W takim razie, ile musi zarobić ten obraz?
– Sto – odpowiedział Dejan. Nie musiał dodawać, że chodzi o miliony.
– Więc tak naprawdę to nie ja powinnam się martwić?
– Można tak powiedzieć.
– Dobra, zgadzam się – powtórzyłam. – Jeśli dacie mi środki, jestem pewna, że mogę to zrobić. Ale nie ma mowy o prywatnej sprzedaży. To mój warunek. Tylko aukcja publiczna. Jeśli dzieło zarobi więcej, niż wynosi wasz dług, nadwyżką dzielimy się po połowie.
– Jesteś bardzo pewna siebie.
– W rzeczy samej, panowie. – Zawsze chciałam to powiedzieć. –
4