Kwiaty nad piekłem. Ilaria Tuti

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti страница 2

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti

Скачать книгу

a jej palce musnęły szorstką tkaninę kaptura. Wyciągnęła go i założyła na twarz. Cienka siateczka zakrywała nawet oczy, przesłaniając otoczenie. Taka była zasada.

      Weszła do środka.

      Sala tonęła w ciszy. W pękatym żeliwnym piecu tuż obok drzwi żarzyło się jeszcze kilka polan, roztaczając przyjemne ciepło. Łóżka stały w czterech rzędach, w każdym po dziesięć. Zawieszone na nich tabliczki nie zawierały żadnych imion, lecz tylko cyfry.

      Nie słychać było ani płaczu, ani wołania. Agnes wiedziała, co by zobaczyła, gdyby tylko miała odwagę przyjrzeć się uważniej – zgaszone, pozbawione wyrazu oczy.

      W każdym łóżku, z wyjątkiem jednego.

      W absolutnej ciszy do jej uszu docierał jeden dźwięk. To on wierzgał nogami, nabierał sił. Przygotowywał się. Nie wiedziała jednak do czego. Może naprawdę oszalała.

      Powoli, krok za krokiem, podeszła do numeru trzydziestego dziewiątego.

      Obiekt, w przeciwieństwie do reszty, tętnił życiem. Jego wyjątkowe oczy bacznie patrzyły i śledziły każdy jej ruch; Agnes wiedziała, że usiłuje złapać przez siatkę kaptura jej wzrok, dlatego wciąż z konsternacją odwracała oczy. Obiekt numer trzydzieści dziewięć był świadomy jej obecności, chociaż nie powinien.

      Kobieta upewniła się, czy nikt z pracowników nie zagląda przez drzwi, i wyciągnęła palec. Obiekt ugryzł ją, mocno zaciskając dziąsła na jej ciele. Jego oczy rozbłysły demonicznie. Kiedy Agnes zaklęła i wyrwała rękę, z jego ust wydobył się krótki, nerwowy jęk.

      Oto jego prawdziwa natura. Drapieżna.

      To, co wydarzyło się chwilę później, przekonało ją, że nie może już dłużej ukrywać swoich podejrzeń.

      Obiekty sąsiadujące z numerem trzydziestym dziewiątym też przerwały ciszę. Ich oddechy zrobiły się przyspieszone, jakby odpowiadały na wezwanie. Gniazdo buzowało.

      A może tylko tak się jej zdawało.

      1

Teraz

      Kruk leżał obok ścieżki. Miał otwarty dziób, a jego zmierzwione pióra połyskiwały fioletowym blaskiem. Pod nabrzmiałym brzuchem widoczna była kałuża krwi, która zdążyła już wsiąknąć w ziemię i wyschnąć pomimo dużej wilgotności powietrza.

      Tkwił tak już pewnie jakiś czas, z jednym okiem wpatrzonym w zapowiadające śnieg niebo, a drugim w nie wiadomo co.

      Mathias przykucnął przy zwłokach ptaka i przyglądał im się uważnie przez kilka chwil. Zastanawiał się, czy pchły opuściły ciało, gdy tylko serce przestało bić. Tak powiedział mu kiedyś jeden myśliwy i ten szczegół długo nie dawał mu spokoju. Przerażał go i jednocześnie fascynował.

      Szturchnął kruka czubkiem palca. Ptak był stary. Wskazywał na to biały gładki dziób. Jego łapki były sztywne, a silne szpony kurczowo zaciskały się na pustce.

      Od razu wytarł rękawiczkę w spodnie. Gdyby jego ojciec to zobaczył, wymierzyłby mu policzek. Wielokrotnie przyłapał go na obserwowaniu trupów drobnych zwierząt w ogrodzie albo zagajniku za domem i zawsze karcił go słowem, którego Mathias nie znał, ale w ustach ojca brzmiało złowrogo. Chłopiec szukał go nawet w słowniku. Teraz wyleciało mu z głowy, pamiętał jednak, że miało coś w wspólnego z szaleństwem.

      Mathias chciał zostać w przyszłości weterynarzem, dlatego korzystał z każdej okazji, by dowiedzieć się czegoś nowego. Obserwacja – powiedział mu kiedyś dziadek – to połowa nauki. Reszta to eksperymentowanie.

      Chłopiec wstał, nie odrywając oczu od zwierzęcia. Najchętniej by je pochował, ale zaraz pomyślał, że lepiej zostawić ptaka tak, jak leży: przyroda jest drapieżna, karmi się takimi resztkami, które na pewno się nie zmarnują.

      Dzwony kościoła w miasteczku zabiły dwa razy długo i raz krótko. Zrobiło się późno. Czekano już na niego w sekretnym miejscu.

      Ruszył oszronioną ścieżką. Tego ranka domy w Travenì obudziły się przyprószone cienką śnieżną powłoką, która zaraz się stopiła, dobrze jednak rokowała zbliżający się sezon narciarski.

      Dotarł na cypel położony tuż za granicami miasteczka. Nad rozciągającymi się poniżej lasami świerkowo-sosnowymi górował pomnik poświęcony ofiarom wojen napoleońskich. Brązowy grenadier z surowo ściągniętymi brwiami i długimi, zakręconymi ku górze wąsami wpatrywał się w horyzont. Na karabinie powiewał niebieski szalik, znak, że był tu już ktoś z grupy Mathiasa.

      Chłopiec przyspieszył kroku. Rano, w szkole, nauczycielka wyjaśniała, co znaczy słowo „lider”. Słuchał jak zaczarowany. Podobało mu się jego brzmienie – miało w sobie coś stanowczego – ale też sama myśl, że można być dla innych przewodnikiem.

      „Lider opiekuje się swoimi towarzyszami”, powiedziała nauczycielka. Tak właśnie czuł się Mathias. Wiedział, że grupa, jego przyjaciele, ma go za przywódcę nie tylko dlatego, że jest najstarszy – tego dnia miał dokładnie dziesięć lat, dwa miesiące i jeden tydzień – ale że można było na nim polegać.

      Na pomniku powinien więc wisieć jego szalik, a nie Diega. To on powinien przyjść tu jako pierwszy i przetrzeć szlak towarzyszom, chociaż przebyli go już niezliczoną ilość razy. Zamiast tego przyglądał się martwemu ciału na poboczu drogi. Może jego ojciec miał rację.

      Cypel z grenadierem kończyło skaliste urwisko, spadające wprost do łożyska potoku. Kilkadziesiąt metrów niżej woda bulgotała w ciemnych zakolach.

      Mathias zaczął schodzić stromą i krętą ścieżką: przeskakiwał przeszkody, żeby było szybciej, a kiedy kamienie zgrzytały pod podeszwami trampek, przytrzymywał się biegnących wzdłuż trasy drewnianych barierek. Na piaszczyste nadbrzeże dotarł bez tchu, z drżącymi kolanami i rozpalonymi policzkami.

      Ruszył wyżłobionym przez tysiąclecia wąwozem. Mostki przerzucone przez rzekę przeplatały się z żelaznymi lub drewnianymi stopniami wczepionymi w skałę. Szmaragdowy potok połyskiwał przez metalowe kraty, pachnąc lodem. Ciepłe promienie słońca prawie nigdy nie docierały na dno wąwozu.

      Mathias słyszał własny oddech i bicie serca w piersi. Nagle dotarło do niego, że jest sam. O tej porze roku turyści wybierali stoki narciarskie; tu, na dole, było zbyt zimno, ślisko i niebezpiecznie.

      Odruchowo przyspieszył kroku.

      Nad głową, ponad szpiczastymi czubkami świerków, na wysokości sześćdziesięciu metrów niebo przecinał stary wiadukt nieczynnej już linii kolejowej. Półtora wieku temu dziadek jego dziadka pracował przy jego budowie.

      Z zadartym nosem, Mathias poślizgnął się na oblodzonym kamieniu i walnął kolanem w ziemię. Na jego zaskoczony krzyk odpowiedział głos dobiegający z lasu. Niski ryk. Chłopiec odwrócił się z zapartym tchem.

      Słowa matki nie dawały mu spokoju: „Las to nie jest miejsce dla dzieci”.

      Wstał, nie sprawdziwszy nawet ani stanu dżinsów,

Скачать книгу