Kwiaty nad piekłem. Ilaria Tuti

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti страница 6

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti

Скачать книгу

w kształcie głowy wilka. Małe surowe oczka osadzone na szerokiej i pozbawionej określonego wieku twarzy wpatrywały się w nią uważnie.

      – Magdalena, jak mniemam. Proszę za mną.

      Opiekunka Agnes Braun była jak budynek, w którym mieszkała – sroga i zaniedbana. Siwiejące i gęste włosy okalały twarz wyglądającą na dużo młodszą, niż Magdalena się spodziewała. Przy odrobinie troski ta kobieta mogłaby prezentować się bardzo atrakcyjnie, ale pewne zabiegi chyba nie były mile widziane w Szkole. Zasugerowano jej, by na rozmowę rekrutacyjną stawiła się bez makijażu, ze spiętymi włosami i w prostym ubraniu.

      Panna Braun uprzejmie, acz chłodno wprowadziła ją do tego, co pewnie uważała za swoje królestwo, jeśli oceniać po sposobie, w jaki poruszała się pośród marmurów, złoceń i nielicznych wykwintnych mebli, jakie tu jeszcze stały – krokiem władczyni. Budynek wyglądał na całkiem opustoszały i tonął w ciszy, więc Magdalena zaczęła rozmyślać, gdzie podziali się wychowankowie.

      Hol był czysty, ozdobiony mozaiką przedstawiającą austro-węgierski herb: czarnego dwugłowego orła na złotym tle. Ściany udekorowano malowidłami iluzjonistycznymi ze scenkami myśliwskimi. Jedyną ciemną plamą pośród pastelowych barw był zegar wahadłowy z dwójką Murzynków intarsjowanych po prawej i lewej stronie kwadransa. Wyraz ich hebanowych twarzy był przerażający: otwarte usta szczerzyły nadzwyczaj ostre zęby z kości słoniowej.

      Agnes Braun spostrzegła u nowo przybyłej zaskoczenie.

      – Wykonano go z materiałów przywiezionych z Afryki – wyjaśniła z zadowoloną miną. – Należał do rodziny dyrektora. To on postanowił ofiarować go Szkole.

      Magdalena uznała, że wygląda potwornie, ale zmusiła się do uprzejmego uśmiechu.

      Braun przyjrzała się jej w milczeniu, z rękoma splecionymi na brzuchu.

      – Czy twoim zdaniem jest w dobrym guście? – zapytała.

      Oczy dziewczyny uciekły przed jej spojrzeniem.

      – Tak – odpowiedziała i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, że zabrzmiało to fałszywie.

      Popatrzyła na kobietę i dostrzegła na jej ustach zarys uśmiechu. Agnes Braun wyglądała na zadowoloną.

      – Nie musisz się wstydzić – usłyszała. – Twoje niewinne kłamstwo udowodniło mi, że pasujesz do tego miejsca. Szkoła wymaga posłuszeństwa, a posłuszeństwo zakłada wyrzeczenie się wolności, w tym wolności myśli, nieprawdaż?

      Magdalena mimowolnie skinęła głową. W tej kobiecie było coś niepokojącego. Ona też wyglądała na pomyłkę, jak cała Szkoła.

      5

      Coś przeraziło dorosłych. Mathias odgadł to po spojrzeniach, które matka rzucała w jego stronę, gdy rozmawiała z nauczycielką i innymi kobietami: były jak szarpnięcia za smycz, pilnowały go nawet z daleka. Na rękach trzymała jego kilkumiesięcznego brata, Markusa. Nie odłożyła go do wózka, chociaż już dawno spał.

      Przez szkolną aulę przebiegały nerwowe szepty. Reflektory rzucały snopy świateł na porzucone na scenie kolorowe kostiumy. Przed chwilą dwóch mężczyzn, których Mathias nigdy wcześniej nie spotkał w miasteczku, przerwało próbę jasełek. Zamienili kilka słów z nauczycielką, a potem podeszli do matki Diega, która po krótkiej rozmowie, blada i sztywna jak trup, wyszła w ich towarzystwie. Dopiero wołanie mamy Mathiasa przypomniało jej o obecności syna. Wróciła do niego i powiedziała, żeby tu został i był grzeczny, że zajmie się nim nauczycielka, a potem przyjdzie po niego babcia. Głos jej drżał.

      Mathias spojrzał na Diega. Siedział wtulony w krzesło na widowni i nieruchomo wpatrywał się w czarne niebo przez rząd wysokich okien. Noc zapadała coraz wcześniej, zarażając ciemnością nawet ludzi. Travenì nie przypominało już tego miasteczka, które Mathias kochał. W ostatnich godzinach buzowało od podejrzeń, które spadały na mieszkańców jak śnieg. Od kiedy ojciec Diega zniknął, powietrze zatruł strach.

      Mathias podszedł do przyjaciela. Jego twarz, ledwo muśnięta przez snop światła ze sceny, wyglądała jak mały, smutny, może odrobinę wściekły księżyc. Mathias chciał coś powiedzieć, wiedział jednak, że słowa nic tu nie pomogą.

      Ojciec Diega nie żył. Nikt jeszcze nie powiedział tego na głos, ale oni już wiedzieli, tak jak się wie, że zaraz dostanie się pasem albo że gorączka rośnie, chociaż czoło nadal jest zimne.

      Chłopiec zwinął w kulkę czapkę, którą trzymał w rękach, i rzucił nią w stronę przyjaciela.

      Ręka Diega błyskawicznie się uniosła i złapała przedmiot w locie, chociaż jego oczy ani na moment nie oderwały się od ciemności.

      Mathias uśmiechnął się odruchowo. Diego był obecny ciałem, ale jednocześnie tonął w bagnie sprzecznych uczuć. To był jego najlepszy przyjaciel i największy rywal. Najchętniej powiedziałby mu teraz, że nic go nie obchodzi bycie szefem grupy, że może zająć jego miejsce, bo to on ma wszystko, czego potrzebuje lider. Milczał jednak, bo wiedział, że nie byłoby to honorowe. Dalej będą się ścigać o palmę pierwszeństwa, a mimo to łącząca ich braterska więź nigdy nie osłabnie.

      Mathias miał to już na końcu języka, ale nagle w jego głowie pojawiło się pewne podejrzenie, które w ostatniej chwili zmieniło zamiary chłopca.

      – Gdzie jest Oliver? – zapytał.

      Na ten dźwięk Diego wrócił na ziemię. Oliver był od nich młodszy zaledwie o rok, a mimo to wszyscy traktowali go jak swojego pupilka.

      Spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Musieli go znaleźć, musieli chronić, zwłaszcza tutaj, w tych murach.

      Korytarz prowadzący do łazienek przypominał ciemny tunel bez końca. Ktoś pogasił już światła. Z sal lekcyjnych, przypominających tonące w mroku jamy, dobywał się zapach kredy i papieru.

      Oliver głośno przełknął ślinę. Szukał włącznika, ale nie pamiętał, gdzie jest; nigdy nie był mu potrzebny. Po raz kolejny odwrócił się w stronę słabej poświaty. Tuż za rogiem, w połowie drugiego korytarza, drzwi do auli stały otworem.

      Nie jestem sam – powtórzył w duchu.

      Ruszył przed siebie. Miał do pokonania jeszcze tylko kilka metrów – czarnych jak otchłań – i zamierzał zrobić to bez niczyjej pomocy.

      Wiedział, że on czai się gdzieś w ciemnościach – albo tutaj, albo na sali gimnastycznej, porządkując sprzęt, a może na stołówce, gdzie sprawdza, czy pozamykano wszystkie okna. Zawsze porusza się cicho i wszystkich mierzy surowym wzrokiem. Tylko przed Oliverem pokazuje, kim jest naprawdę: złem wcielonym, jak wróg z bajki. Bez powodu, bez umiaru. Na samą myśl o tym Olivera rozbolał brzuch.

      Chłopiec zamrugał kilka razy. Czuł, jakby ciemność osiadła na jego rzęsach, skórze, ubraniu, i chciała go pogrążyć. Stawiał krok za krokiem. Wyobrażał sobie, że zanurza się w czarną bańkę, jest już blisko jej środka i bardzo daleko od światła.

      Gdyby

Скачать книгу