Kwiaty nad piekłem. Ilaria Tuti

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti страница 5

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Kwiaty nad piekłem - Ilaria Tuti

Скачать книгу

na niego w milczeniu i nieznacznie kręcił głową, jakby chciał go ukradkiem przestrzec.

      Odpowiedziała mu kobiecina.

      – Nas też denat nie uprzedził o swojej śmierci, inspektorze.

      Miała chrapliwy głos i taką minę, jakby znaczył dla niej mniej niż nic.

      Massimo przyjrzał się jej bacznie. Wełniana czapka z cekinami rozpłaszczała na czole łobuzerską grzywkę, która w ogóle nie pasowała do zniszczonej twarzy i surowych rysów zdradzających równie surowy charakter. Jej oczy rewidowały go jak niecierpliwe ręce, obmacywały, jakby czegoś szukały. Zębami przygryzała zauszniki okularów. Massimo zauważył, że miała cienkie wargi: od czasu do czasu ściągała je, jakby ważyła jakąś myśl. Być może ocenę.

      Płaszcz skrywał korpulentną sylwetkę; materiał opinał się na szerokich biodrach.

      Jeden z policjantów podszedł z telefonem komórkowym w dłoni i podał go kobiecie.

      – Dzwoni komendant, pani komisarz. Pyta, czy ma pani chwilkę.

      Przytaknęła i odeszła kilka kroków. Od czasu do czasu zerkała w stronę Massima.

      Ten stał jak skamieniały. Ledwo się zorientował, że mężczyzna, którego wziął za Battaglię, uścisnął mu dłoń i przedstawił się jako agent Parisi. Kompletnie zaschło mu w ustach i był bliski hipotermii. W głowie szukał takich przeprosin, które nie zabrzmiałyby idiotycznie, ale gdy kobieta skończyła rozmowę, zdołał wydusić z siebie tylko jedno zdanie, niestety, najmniej odpowiednie w tej sytuacji.

      – Nikt mi nie powiedział, że mam pytać o kobietę, pani komisarz.

      Spojrzała na niego tak, jak się patrzy na gówno przyklejone do czyjejś podeszwy.

      – Jak widać, taka ewentualność nawet nie zaświtała w pańskiej głowie, inspektorze.

      Inspektor. Młokos, na dodatek jak z żurnala wycięty. Teresa czuła jego wodę kolońską na odległość. W ogóle nie pasował do tego alpejskiego torfowiska, pełnego śniegu i krwi, którą woda wypłukiwała z mchu i zabierała ze sobą w głąb ziemi. Krwi człowieka zabitego w sposób, jaki rzadko zdarza się policjantowi oglądać.

      Massimo Marini miał ładną buzię z niewielkim zarostem. Najwyraźniej nie ogolił się tego ranka. Coś poszło nie tak. I to bardzo nie tak, jeśli oceniać po wyglądzie.

      Początek nie był najszczęśliwszy. Wysiłki młodego inspektora, żeby zademonstrować swoją rezolutność, spełzły na niczym. Teresa uważała jednak, że każdemu należy się druga szansa, nawet tak beznadziejnym przypadkom jak on.

      Ciekawa była, dlaczego poprosił o przeniesienie z wielkiej metropolii do małego prowincjonalnego miasteczka. Od czego – a może od kogo – postanowił uciec ponad pięćset kilometrów?

      Ludzie uciekają od tego, co ich przeraża, rani albo niewoli – pomyślała.

      Czyżby miłość, która nadal nie daje mu spokoju? Ale na jego twarzy nie widać było rozpaczy ani nieprzespanych nocy, tylko stres, którego przyczyną była ona sama, a nie jakieś piękne i niezdecydowane dziewczę. Co innego zmusiło go do ucieczki.

      Patrzyła, jak stoi nieruchomo, podczas gdy płatki śniegu opadają na jego nieco bardziej przygarbione, niż kiedy się pojawił, ramiona.

      Teresa powstrzymała uśmiech zadowolenia. Uwielbiała doprowadzać do rozpaczy nowo przybyłych i nie zamierzała dla nikogo robić wyjątku. Cieszył ją wzrok jak u zbitego szczeniaka. Wiedziała, że przez chwilę naprawdę bał się reprymendy, bo zachował się niegrzecznie i wypadł jak cymbał, chociaż na wszystkich chciał wywrzeć dobre wrażenie.

      Zignorowała go i zwróciła się do Parisiego, kontynuując rozmowę przerwaną przez komiczny występ inspektora.

      – Trzeba będzie zejść do żlebu i poszukać tam, między roślinami – stwierdziła.

      Policjant kiwnął głową.

      Teresa popatrzyła na Mariniego. Ciekawa była, gdzie zgubił kurtkę albo cokolwiek, czym zazwyczaj chronił się przed zimnem, ale nie dała tego po sobie poznać. Zapytała za to:

      – Inspektorze, może pan?

      Aż się wzdrygnął, jakby się zastanawiał, o czym ona, do cholery, mówi, ale nie szukał ratunku. Zszedł do żlebu w tym, co miał na sobie, chwytając się kępek traw, żeby nie ześlizgnąć się do wody.

      Teresa pokręciła głową. Po co komu takie ego, skoro tylko komplikuje życie.

      Ale nawet nie pisnął. Nie kazał sobie dwa razy powtarzać.

      Dobry znak: chciał naprawić błąd i był gotów na wszystko.

      Parisi już miał zdjąć ochraniacze, które włożył do inspekcji, i podać je koledze w tarapatach, ale Teresa go powstrzymała.

      Razem przyglądali się, jak buty inspektora grzęzną w błocie, pośród śmierdzących liści i zgniłych resztek nie wiadomo czego.

      Teresie niemalże zrobiło się go żal, ale widok był zabawny.

      Massimo w końcu przełamał się i poprosił o pomoc.

      – Czego mam szukać? – zapytał po kilku minutach szperania na oślep.

      – Oczu – odpowiedziała Teresa. – Jeszcze ich nie znaleźliśmy.

      4

Austria, 1978

      W miasteczku wielu rozprawiało o Szkole, ale nieliczni naprawdę ją znali. Nikt nigdy nie postawił w niej nogi. Opowieści o tym ośrodku były często wyssane z palca i karmiły się jego tajemniczym wyglądem. W pewne poranki, o świcie, jej majestatyczny budynek wyrastał ponad niskie chmury jak cudowne zjawisko optyczne. Został wzniesiony na planie prostokąta i osadzony na podmurówce z nieociosanych kamieni, wydobytych w pobliskich kamieniołomach. Elewację na parterze wykonano z tynku rustykowanego. Od wyższych pięter oddzielał go kamienny gzyms w kształcie splecionych ze sobą pędów. Centralna fasada i jej dwa skrzydła – wschodnie i zachodnie – prezentowały się nader imponująco dzięki czterem filarom w stylu jońskim, między którymi znajdowały się okna zwieńczone trójkątnymi tympanonami. Nad ostatnim, trzecim piętrem wznosiła się ścięta od góry kopuła. W lukarnie pod kopułą mieścił się zegar, zepsuty od niepamiętnych czasów. Mawiano, że wskazywana przez niego godzina – punkt trzecia – jest godziną śmierci jego twórcy, młodego architekta z Lienzu, porażonego przez piorun w pobliżu jeziora, nad którym podziwiał ukończone dzieło. Choć od tamtego czasu minęło prawie dwieście lat, starzy ludzie nadal opowiadali o Bożym gniewie za afront zadany Wszechmocnemu. Te miejsca zostały stworzone dla ciszy, wiatru i wysokogórskich kwiatów, a człowiek pogwałcił je swoją pychą.

      Gdy Magdalena stanęła pod Szkołą i spojrzała na nią z bliska, wreszcie zrozumiała sens tej anegdoty: budowla nie pasowała do otoczenia, była pomyłką. Kaprysem wyższych sfer, które nie wiedzą, co to umiar.

      Dotarła

Скачать книгу