Skazana. Teri Terry
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Skazana - Teri Terry страница 6
– Ee… w szkole? Wiesz, to takie miejsce, do którego każą ci chodzić, póki nie skończysz osiemnastki. I uczyć się różnych głupot.
– Nie bądź bezczelna. Dlaczego wracasz tak późno, akurat dzisiaj? Wieczorem idziemy na dobroczynną kolację do Tate, pamiętasz?
– Uczyłam się z korepetytorką do egzaminów. Tato to ustawił. Zapomniałam włączyć z powrotem telefon, kiedy skończyłam. Przepraszam.
Potrząsa niecierpliwie głową.
– Co on sobie myśli? Teraz musisz się naprawdę pośpieszyć. Kazałam Penny, żeby ci przygotowała ubrania. Francesco czeka, chce ci ułożyć włosy i zrobić makijaż. Biedak wychodzi z siebie, tak mało czasu zostało. Za dwadzieścia minut podjeżdża nasz samochód.
– Nie spałam za dobrze w nocy, jestem wykończona. Nie mogłabyś mnie usprawiedliwić?
– Nie, Samantho. Kochanie, m u s i s z pamiętać, jakie mamy szczęście; to ważna impreza charytatywna, nie może nas na niej zabraknąć. I szczególnie zależy mi na twojej obecności, skoro tato jest na swoich spotkaniach. Ubieraj się, ale już. A potem pędź do mojej garderoby, do Francesca.
Wychodzi zamaszyście z pokoju, a ja opieram się o drzwi. Na moim łóżku rzeczywiście leży suknia. Bladoniebieska, prawie lustrzane odbicie maminej, tylko krótsza i nie aż tak wycięta. Nie pamiętam, żebym ją wcześniej widziała.
Wciskam się w nią: pasuje, ale na styk. Wzięli ze mnie miarę u krawca, który ubiera mamę. Żółta karteczka w głowie: iść tam i kazać się zmierzyć na nowo.
N i e n a w i d z ę obcisłych ciuchów. Przez jakąś nanosekundę zastanawiam się, czy przejdą gołe nogi, ale nie ma szans – sukienka jest na to za krótka. I jeszcze dopasowane buty. O Boże, co to ma być: cztery cale? Kolejna noc na szpilkach.
Ktoś delikatnie puka do drzwi. Tym razem do pokoju zagląda Penny – przyszła, żeby mnie popędzić.
– Wyglądasz przepięknie – zapewnia.
Wychodząc z sypialni, zerkam do lustra. Sukienka jest śliczna, ale nie będę mogła nic w niej zjeść; w tych butach nie przebiegnę ani kroku. Francesco zrobi coś szybko z moimi włosami i twarzą i może rzeczywiście całość wyjdzie pięknie, ale to nie jest prawdziwe. Tak samo fałszywe, jak ten uśmiech, który będę dziś mieć na twarzy.
Mamy dzisiaj podwójną ochronę – samochody konwojują nas i z przodu, i z tyłu. Nie wyglądają jak typowe wozy rządowe. Czy oni naprawdę myślą, że nikt ich nie rozpozna, bo nie mają rządowych tablic rejestracyjnych? Trzy nowe lśniące limuzyny z przyciemnianymi tylnymi szybami jadące jedna za drugą – hmm.
Czuję się nieswojo, gdy wyjeżdżamy poza bramę domu, ale na drodze nie ma dużego ruchu i mkniemy do celu bez i n c y d e n t u. Powinniśmy być nawet „na czas”, jak w maminym języku określa się dwudziestominutowe spóźnienie.
Wreszcie docieramy na miejsce i przetaczamy się przez bramy bezpieczeństwa, po czym ochrona pomaga nam wysiąść z wozu i trzyma nad nami parasole, bo zaczyna padać. W oczy raz po raz błyskają nam flesze – prasa oczywiście czyni swoją powinność. Nic dziwnego, że mama chciała, żebym z nią przyjechała.
W środku jak zwykle czeka szereg ważnych ludzi, którym trzeba uścisnąć rękę; jednych znam, innych nie. Dzisiejsza impreza charytatywna to nowa inicjatywa galerii Tate, wspierająca obiecujących młodych artystów. Niektórzy z nich tu są, wyróżniają się w tłumie, ale we właściwy sposób – interesujące fryzury i ubiór – wciągnięci w rozmowy przez pełne uwielbienia kobiety i podekscytowane dziewczęta. Przewracam oczami; mama pewnie to zauważa, bo dźga mnie palcem pod żebro. Domyślam się, że o artystów płci żeńskiej było trudno, albo może komitet dobroczynny – same przyjaciółki mamy – bardziej się interesował innymi atrybutami.
Jest tutaj Charlize ze swoimi rodzicami. Przemyca dla nas lampkę szampana i wyciąga mnie z sali na balkon. Kilka łyków bąbelkowego napoju i zaczyna mi szumieć w głowie, ale za to uśmiech przychodzi łatwiej.
– Widziałaś, co Stella ma na sobie? – zagaduje. – O mój Boże. A poznałaś tego Lucasa jakiegoś-tam? Przyszedł z jednym z artystów. Ciacho z niego, nie?
– Hm, dzięki – odzywa się za nami czyjś głos.
Odwracamy się jak na komendę. Nietrudno się domyślić, że osoba, która stoi za nami i śmieje się, to właśnie Lucas.
Charlize oblewa się interesującym odcieniem szkarłatu, co widać nawet mimo makijażu.
Potrząsam głową.
– Charlize, złamałaś pierwszą zasadę plotkowania. Zawsze się rozejrzyj, z a n i m zaczniesz o kimś mówić.
Chłopak szczerzy się w uśmiechu i rzeczywiście – ciacho z niego. Przynajmniej widzę, że Charlize miała rację. Jest wysoki, ma przydługie, faliste ciemne włosy i brązowe oczy o ciepłym odcieniu.
– Kim jesteś? – zwraca się do mnie.
– Sam. A ty to pewnie Lucas jakiś-tam.
– We własnej osobie. Mój wujek Gil jest jednym z artystów; to z nim przyszedłem.
– Sam też jest artystką – wtrąca Charlize; najwyraźniej zdążyła odzyskać mowę.
Kręcę głową.
– Wcale nie! Po prostu czasami trochę rysuję.
– I maluje.
– Macie jeszcze ochotę na szampana? – pyta Lucas.
Ja znów kręcę głową, a Charlize doprasza się drinka, więc chłopak rusza do środka.
– Flirtuje z tobą! – zauważa moja przyjaciółka. – Zrobię ci przysługę, łap okazję.
Zanim zdążę zaprotestować, Lucas wraca już z dwoma kieliszkami.
– Sorki – bąka Charlize. – Właśnie sobie przypomniałam, że obiecałam… em… coś zrobić. – I już jej nie ma.
Z głośnym pacnięciem kładę sobie rękę na czole, potrząsam głową.
– To był totalnie jej pomysł, nie mój.
– Kurczę. – Chłopak znowu uśmiecha się szeroko i podaje mi jeden kieliszek. – Szkoda byłoby zmarnować.
Nie wiem, czemu to robię, ale biorę od niego szkło i pociągam łyczek. „Tylko łyczek, nie więcej” – przyrzekam sobie.
– Jak ci się udało dostać tu dzisiaj z wujkiem?
– Też trochę maluję, więc zabrał mnie z sobą jako osobę