Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1. Zbigniew Nienacki
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Raz w roku w Skiroławkach. Tom 1 - Zbigniew Nienacki страница 4
I jeszcze tej samej nocy położyła się do łóżka z dwoma chłopami, co przyjechali do niej taksówką aż gdzieś od strony Bart. Rano otworzyła sklep z pewnym opóźnieniem, a pysk miała czerwony od męskich zarostów, co ją w nocy jak szczotką ryżową tarły. Nie wdawała się w żadne wyjaśnienia, tylko w południe szepnęła do wdowy Janickowej: „Źle mi było – tak jak dawniej było, a tak jak wczoraj – to dobrze było…”
W przyrodzie także działy się sprawy zastanawiające. Jeszcze na dzień przed Wilią zupełnie ciepło było, aż w Wigilię mróz przyszedł wściekły i w ciągu jednego dnia grubą warstwą lodu skuł całe jezioro. W noc wigilijną rozpętała się zamieć śnieżna i padało przez całe święta. Na szosie powstały ogromne zaspy, w których uwiązł autobus komunikacyjny, dwutakt naczelnika Urzędu Gminnego w Trumiejkach i fiat z dwoma oficerami służby kryminalnej, których wciąż gnębiła sprawa zabitej latem trzynastoletniej Haneczki. Ale dobrze jest, gdy w zaspach ugrzęźnie samochód naczelnika gminy. Pojawiły się zaraz wielkie pługi śnieżne, przekopały się przez zaspy i odtąd można było wygodnie jeździć po drodze ze Skiroławek do Trumiejek, co w inne zimy należało do rzadkości.
Od owej zamieci śnieżnej w powietrzu panował spokój, nocami na niebie widziało się gwiazdy, a po polach i na pokrytym śniegiem jeziorze cisza i mróz dzwoniły w uszach, wypełniając dusze ludzkie ogromną radością. W grubym śniegu zające, dziki, łosie i sarny pozostawiały wyraźne i głębokie ślady; myśliwi i kłusownicy czyścili z oliwy swoją broń. Na górce koło szkoły od rana do wieczora pokrzykiwały dzieci jeżdżące na sankach, skrzypiały głośno korby studzien i rączki pomp, wesoło szczekały psy podwórzowe. Pisarz Lubiński zmiótł śnieg z tarasu nad garażem i w godzinach słonecznych wystawiał leżak, w którym spoczywał opatulony w kożuch i dwa koce, a wieczorami pracował nad powieścią o pięknej Luizie, która była nauczycielką wiejską i zakochała się w prostym mężczyźnie.
W spokojnym powietrzu z kominów snuł się aż pod niebo siwy, szary lub czarny dym, zależnie od tego, czy ktoś palił drewnem bukowym, czy sosnowym. I jedynie nad stromym dachem domu malarza Bogumiła Porwasza najmniejszy dymek się nie unosił, szyby pokrywał mróz, a na ogrodzonym siatką podwórzu tylko kot wąską jak nić ścieżynkę wydeptał. Zresztą kot nie był Porwasza, ale przychodził łapać myszy po sąsiedzku, od Galembków. Albowiem malarz Porwasz, o czym było we wsi powszechnie wiadomo, przebywał w Paryżu, dokąd na początku grudnia zawiózł swoje cztery obrazy, aby je tam sprzedać po godziwej cenie przy pomocy swojego marchanda nazwiskiem baron Józef Abendteuer. Owego barona nikt w Skiroławkach na oczy nie widział, ale znano go dobrze z opowiadań malarza Porwasza. Był Józef Abendteuer w jednej czwartej Żydem, w jednej czwartej Polakiem, w jednej czwartej Ormianinem i w jednej czwartej Niemcem. Obrazy Porwasza – przeważnie jesienne trzciny nad jeziorem – podobały się paryżanom, dlatego po każdym powrocie z zagranicy malarz Porwasz miał z czego żyć przynajmniej przez pół roku. W Polsce obrazów jego nikt kupować nie chciał, a jak dowiadywał się pisarz Lubiński, ani w stolicy, ani w innych miastach nikt o malarstwie Porwasza w ogóle nie słyszał. Ale pisarza Lubińskiego to nie dziwiło, bowiem o jego pisarstwie także od dawna nie wspominano w stolicy, a przecież Lubiński był mimo to pisarzem, i do tego nawet – jak twierdził Niegłowicz – zupełnie dobrym.
Malarz Porwasz cieszył się we wsi szczególnymi względami, nie korzystał bowiem z łatwych okazji i nie wchodził nikomu w drogę, ale przywoził do siebie coraz to inną panią, którą trzymał nie dłużej jednak niż miesiąc czy półtora. Panie były w różnym wieku i o różnej urodzie; niestety, z powodu niechlujnego trybu życia malarza oraz jego braku dbałości o jedzenie, wkrótce podupadały na zdrowiu i wyjeżdżały z płaczem, rozpowiadając, że „nie chciał dawać na życie” i muszą opuszczać Skiroławki, ponieważ „wyczerpały swoje oszczędności”.
I oto na dzień przed Sylwestrem nagle pojawił się we wsi malarz Bogumił Porwasz. W drodze do swego domu zatrzymał swój stary samochód typu ranch rover przed sklepem, gdzie jak zwykle w południe siedziało na ławkach kilku mieszkańców wioski. Był czterostopniowy mróz, a oni pili zimne piwo. Ci sami zresztą, co zawsze, a więc stary Kryszczak, młody Heniek Galembka, którego dwa razy przyjmowano do pracy w lesie i dwa razy go z niej wyrzucono, aż doszedł do wniosku, że może pozostać na utrzymaniu żony, jej krowy, świnek, kur, kaczek i gęsi. Siadywał na ławce cieśla Sewruk, Antek Pasemko oraz Franek Szulc, najstarszy syn Otto Szulca, godnego szacunku starca. Ale Otto Szulc wciąż nie przekazywał synowi gospodarstwa i ten nie kwapił się do roboty na ojcowskim polu. Mimo że miał lat prawie trzydzieści dwa, jeszcze się nie ożenił, i na złość ojcu dorabiał sobie na piwo, zatrudniając się dorywczo w brygadzie rybackiej.
Zajechał malarz pod sklep w Skiroławkach, wysiadł z samochodu, jak gdyby nigdy nic powiedział wszystkim „dzień dobry”, wszedł do sklepu i kupił dwie paczki tanich papierosów. Na przednim siedzeniu wozu siedziała nowa pani malarza. Natomiast z tyłu, na krytej skórą kanapie – leżała dachówka. Jedna zwykła gliniana dachówka. Dobrze wypalona, wabiąca oczy jasną czerwienią.
Malarz wsiadł do wozu i odjechał płosząc wróble, które grzebały w rudych kupkach końskiego nawozu, rozrzuconego na śniegu przed sklepem. I wtedy odezwał się stary Kryszczak:
– Po co malarzowi dachówka, skoro ma dom kryty eternitem?
I zaraz Heniek Galembka skoczył do sklepu po cztery butelki piwa, a reszta milczała, aby nie ośmieszyć się pochopną i nie przemyślaną wypowiedzią.
Pili piwo, palili papierosy. Ktoś wstawał z ławki i odchodził, inny przychodził i siadał. Aż do szesnastej, gdy sklepowa zamknęła kraty na drzwiach i poczłapała do domu.
A wtedy znowu powiedział stary Kryszczak:
– Książę Reuss, pamiętam, przywiózł z Paryża fotel wiklinowy. I papugę. Wszyscy pytali, po co mu fotel wiklinowy i papuga? A on siadł w fotelu i herbatę pił. A papuga gadała. Dwa słowa umiała: „raus” i „stille”.
O zmroku rozeszli się, a potem o dachówce mówiono w wielu domach. Przy świetle żarówek, przy włączonych telewizorach. We Frankfurcie nad Menem zabito naczelnika policji, spiker telewizyjny podkreślił „r” w słowie „anarchiści”, Kryszczak głową kiwnął, że rozumie o co chodzi, bo książę Reuss także kiedyś mu wymyślał od anarchistów. Ale do swoich synowych Kryszczak powiedział:
– Nie uwierzycie mi. Malarz dachówkę wiózł. Z dobrze wypalonej gliny. Na tylnym siedzeniu leżała. Samiuteńka.
Jedna z synowych aż się za serce złapała:
– Boże drogi, dachówkę, mówicie ojciec, przywiózł? Jedną?
– Samiuteńką…
W poczekalni doktora Niegłowicza zapachniało perfumami. Przybiegła żona pisarza, pani Basieńka. Dwóch chłopów czekało przed drzwiami gabinetu, ale pani Basieńka wpakowała się do doktora, jak tylko gabinet opuściła jakaś kobiecina z Białych Błot.
– Słyszał