Lili. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lili - Reymont Władysław Stanisław страница 4
– I Kos ma rację, bo nie ma już kogo naciągać! Utop się, synku, bo i tak zatłuką cię na bilardzie, tak! – odpowiedział zgryźliwie Feluś.
– Trzeba radzić, a nie popisywać się dowcipami.
– Todzio przemówił! szpaczek się odezwał. Jaki on śliczny, ten mąż pani Szalkowskiej, musi go karmić samymi bakaliami.
– Todziu! Pan się mnie nie czepiaj!
– Todziu, pilnuj się, chłopaczku, bo możesz stracić miejsce.
– Daj spokój, Kos, za wiele sobie pozwalasz, cóż znowu! – szeptał trwożnie Todzio.
– Może który z panów zagra benefis27! – zaproponowała Korczewska.
– Dobra myśl! Tylko co grać i kto benefis weźmie? Okolica już jest potężnie wypleniona, przecież Stobek grasował tutaj przez dwa miesiące.
– Będziemy grać składanki! Dobrze! Panie Zakrzewski, siadaj pan, piszemy natychmiast afisz, da się do podpisu, odlitografujemy28 i hajda na wieś z biletami, to jedyny ratunek! – wołał Korczewski, który już skończył jeść chleb.
Zakrzewski usiadł przy stoliku i czekał.
– Pisz pan: „Za pozwoleniem zwierzchności. Ostatnie pożegnalne przedstawienie na ogólne żądanie”. Datę się wpisze.
– Co za sztuki będziemy grali?
– Jest Czuła struna29, Piosnka wujaszka30 i Icek zapieczętowany31, doda się jakąś deklamację, mazur w cztery pary, i będzie dobrze.
– Pierw się utopisz, Korczewski, nim na taki afisz weźmiesz publiczność, tak!
– A gdzież się grać będzie?
– W hotelu jest pusta, duża stajnia, ustawi się scenę, ściany okryje świerkami, kandelabrami32, i jakoś tam będzie.
– A dekoracje?
– Psiakość słoniowa, zapomniałem na śmierć! Trzeba jakoś zrobić…
– Z czego i za co! Człowieku! nikt groszem nie śmierdzi.
– Co tu robić? – zamyślił się i wsadziwszy wedle zwyczaju palce w usta, chodził prędko i rozmyślał; naraz przystanął i rozjaśnionym głosem zawołał: – Zrobimy dekoracje! Kto ma jakie prześcieradła i ręczniki, słowem coś, z czego będzie można zrobić tylną ścianę i kulisy, proszę o zadeklarowanie. Kurtynę zrobi się z portier, hebesy33 przecież pożyczą. Korniszon namaluje pokój i będzie cudnie, no tylko galopem!
– Niech Kos zagra benefis, on ma dużo przyjaciół.
– Jak Boga kocham, to niemożebne34! Jakże ja się pokażę na świat w swoich lakierach35, w których tylko uszy są nie podarte, a mój ibercjerek, co?
– Feluś niech zagra – zaproponowała Gałkowska.
– Tak, ale nie, bo Feluś w swojej almawiwie mógłby się tylko powiesić uroczyście, a zresztą mnie się nigdy benefisy nie udawały.
– Graj pani z Jańciem – szepnął Korczewski.
– Co? może w tym płaszczyku pojadę? Nie chcę zmarznąć ani też narażać się na urągowisko36!
– Todziu, zagraj ty z żoną, macie tyle znajomości! – błagał już Korczewski.
– My nie możemy grać dla wielu przyczyn, ale ja mogę w mieście kilka biletów sprzedać – tłumaczyła żywo.
– Więc kto zagra benefis? – wołał Korczewski, wodząc wzrokiem po twarzach i garderobie zebranych. – Korniszon nie może, bo nie ma również palta. Oleś palto ma, ale nikt go nie zna.
– Niech zagra pan Zakrzewski! Ma elegancką garderobę, umie mówić po francusku, wie, jak się mówi z dziedzicami – zaproponowała Korczewska.
– Nie mogę, nie mogę! Mogę jeszcze natrafić w tej okolicy na jakiego kuzyna lub znajomego, a nie! Chciejcie, panowie, zrozumieć moje położenie.
– Nie chcesz pan ratować towarzystwa?
– Chciałbym, ale w ten sposób niepodobna, a zresztą nie znam okolicy, nie wiem nawet, jak się to robi.
Tłumaczył się miękko, bo zobaczył proszący wzrok Lili.
– Ja panu pomogę, pojadę z panem! No, musisz pan, mój królu złoty! Pan jeden masz garderobę i podobny jesteś do człowieka! Proście go, panie! – zawołał Korczewski.
Zakrzewski pomimo próśb całego towarzystwa opierał się dosyć długo, ale skoro w końcu przyszła Lili i bardzo cichutko zaczęła prosić, nie mógł się oprzeć i zgodził się.
– Pisz pan afisz w dalszym ciągu, panie Zakrzewski: „Wielkie pożegnalne przedstawienie na benefis p. Leona Zakrzewskiego, art. dr.37 teatrów lwowskiego i krakowskiego”.
– Dajże pan spokój, nie byłem nawet w Krakowie ani we Lwowie.
– To nic, panie, to dobrze robi na afiszu, ładnie brzmi.
– Benefis grać mogę, ale na taką blagę38 się nigdy nie zgodzę.
– Z pana jest bardzo porządny szlachcic, ale bardzo… blondyn. Cóż to panu szkodzi mniej więcej? Egzaminu pan zdawać nie będzie ani do kozy39 pana nie wsadzą za tytuł aktora lwowskiego. Pisz pan.
Zakrzewski napisał wreszcie, zżymnąwszy40 ramionami.
– Jakież sztuki gramy?
– Zaczekaj pan. Przyszła mi myśl mniej więcej. Na jednoaktówki nie polecą, to prawda. Mazur w cztery pary – dobrze, ale co więcej?
Ukrajał znowu kawał chleba, łamał go, jadł i biegał po pokoju coraz prędzej.
– Co więcej? Trzeba by dać coś z wielkiego repertuaru, coś, co grywają w Warszawie lub w Paryżu, coś, o czym piszą obecnie i mówią. Dlategośmy się przecież rozbili, żeby nie grywać Młynarzów i kominiarzów41.
– Powieś się z tym swoim wielkim repertuarem. Skądże go weźmiesz?
– Ty
27
28
29
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41