Lili. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Lili - Reymont Władysław Stanisław страница 5
Zamyślił się i znowu biegał po pokoju.
– Zobacz pan w egzemplarzu, po cóż z pamięci?
– Ha! ha! Pan jesteś, panie Zakrzewski… jasny blondyn, ha! ha! Ja nie tylko nie mam egzemplarza, ale nawet afisza z tej sztuki nie widziałem na oczy, czytałem tylko o niej w pismach.
– Więc jakże u Pana Boga możemy ją zapowiadać i grać!
– Któż mówi o graniu? My ją zapowiemy, a przed samym przedstawieniem, kiedy już teatr będzie pełny, kiedy pieniądze będą w kieszeni, zaanonsuje44 się, że z przyczyn od nas niezależnych sztuki tej grać nie możemy, a natomiast zagramy trzy jednoaktówki, zakończone mazurem! Co, planik zły?
– Plan dobry, spektakl na pewno będzie nabity, ale co publiczność powie?
– Publiczność to wielkie stare cielę, obiecać mleka – przyleci; dać w to miejsce serwatkę – pobeczy, powierzga, ale wypije w końcu. Pisz no pan osoby.
– Zbabrze nas potem w pismach jaki skryba45 za taki kawał – mruczał Feluś, chwytając się za nos.
– Dużo nam zrobi, przecież nikt z nas gazet nie czyta! Pisz pan osoby: „Magda Szulc, śpiewaczka”. Co trzeci Niemiec jest Szulcem. To dobrze, ale więcej nic nie pamiętam! Psiakość słoniowa! Poszła na scenę, potem powróciła do domu, ojciec umarł mniej więcej, tyle tylko pamiętam z recenzji. Śpiewaczka! Więc musiała mieć bębenka, arystokratę, barona albo hrabiego, wojskowego, nie ma przecież sztuki niemieckiej bez lejtnanta46 – kombinował Korczewski, stukał palcem w czoło, zacierał ręce, aż zawołał: – Pisz pan: „Herman von Altona-Meklemburg, baron, kapitan huzarów47, kochanek Magdy; Gretchen, pokojówka Magdy”. Przecież wielka śpiewaczka nie może być bez pokojówki. A może dać kamerdynera? To lepiej wygląda. Nie, niech zostanie Gretchen. A teraz, teraz… Otylia, śpiewaczka, współzawodniczka Magdy, dawna kochanka barona”. Tak, tak, doskonale, przecież baron musiał mieć i dawniej kochanki, z tego robi się zazdrość, scena gwałtowna z Magdą, Magda robi wyrzuty baronowi, ten klęka, tłumaczy się, przysięga, że tylko ją jedną kocha! Ślicznie, cudnie!
Zaczął zacierać ręce i śmiać się z zadowolenia.
– Nie śmiej się, Lili, widzisz ją, o! – zawołał zmieszany, bo dziewczyna aż kładła się na koszu od śmiechu, taki był komiczny, gestykulując i grając już ten schemat komedii wymyślonej, przy czym każde słowo ilustrował ruchami i mimiką bardzo zabawną.
– Ponieważ powracała do domu, więc musi być jakiś ojciec, surowy, groźny, pastor, dajmy na to; jakaś matka skora do przebaczenia; jakaś młodsza siostra, jakaś ciotka, jakiś młody, ubogi krewny, kochający się w młodszej, jakiś pan wielki, który mógł Magdę uwieść i przez niego uciekła z domu; dodać jeszcze paru młodych ludzi i będzie dobrze. Pisz pan: „Johan Szulc, pastor, ojciec Magdy; Joanna, matka; Klara, młodsza siostra; pani Rauchbinder, ciotka; Ferdynand Müller, kuzyn; hrabia Wilhelm von Schwerin; baron von Herberstal-Oldenburg”. Oto dosyć.
– Meklemburg, Schwerin, Oldenburg! Cała obora zarodowa48! – śmiał się Zakrzewski, przepisując afisz na czysto.
– Gotowe! Moje złote panie, te prześcieradła, jak tylko można najprędzej, z kosztów się zwróci. Trzeba, żeby je Korniszon zaraz zaczął pacykować.
– Tak, gotowe, daj no, Korczewski, rubla a conto49, bo zdechnę ci przed przedstawieniem.
– I mnie musisz dać, bo przecież w takich butach grać bym nie mógł.
– To i o nas niechże dyrektor nie zapomni. Jańcio zarobi laubzegą, to oddamy.
– Dobrze, dobrze, robaczki, cudnie, tylko jak was kocham, mniej więcej mam rubla, całego rubla w kieszeni – tłumaczył się Korczewski bardzo gorąco, bo zaczęli się rzucać i dogadywać, ale uspokoił wszystkich Zakrzewski.
– Ja mogę państwu pożyczyć piętnaście rubli do podziału, oddacie mi po przedstawieniu! – zawołał, dając pieniądze Korczewskiemu.
– Rzepa, nie chłop, tak! Powieś się, Zakrzewski, boś głupi – szepnął mu do ucha Feluś, ściskając równocześnie bardzo silnie jego rękę.
– Kto będzie przechodził koło mieszkania Korniszona, to może mu zaniesie pieniądze i powie, żeby natychmiast przyszedł do mnie – powiedział Korczewski, rozdzielając pieniądze.
– Ja mogę wstąpić – ozwał się Zakrzewski.
– Może pan mnie odprowadzi, panie Leonie, bardzo proszę, mam nawet do pana interes – szepnęła mu cicho piękna Szalkowska, ogarniając go powłóczystym spojrzeniem.
– Teraz nie mogę, przyjdę wieczorem, jeśli pani chce koniecznie.
– Wieczorem nie będę w domu! – syknęła zirytowana, że odmawia.
– To i lepiej – odpowiedział ostro i odwrócił się do Lili, która udawała, że nie uważa i nie słyszy tych kilku słów, ale gdy usiadł obok niej, spojrzała na niego bardzo wdzięcznym i słodkim spojrzeniem.
– Na ile prześcieradeł mogę liczyć?
– Ja mogę dać trzy, dwa muszę zostawić, nie mielibyśmy spać na czym – tłumaczyła się Gałkowska.
– My możemy dać cztery! raz… dwa…
– To my tylko dwa, bo mamy całe cztery – zawołała Lili z rumieńcem.
– Szalkowska! a pani nic nie dasz? – zagadnął milczącą Korczewski.
– Dam sześć, Todzio zaraz przyniesie.
Mężczyźni nie deklarowali prześcieradeł, bo nic nie mieli.
– Jutro sobota, Wigilia! Szkoda, że nie możemy grać w drugie święto, teatr byłby pełny. Trzeba czekać do czwartku! Panie Leonie, w drugie święto pojedziemy na wieś z biletami, afisze będą jeszcze dzisiaj, lecę natychmiast do naczelnika, żeby zdążył podpisać. Dzisiaj jeszcze umówię się o stajnię, a od jutra Korniszon może zacząć malować dekoracje. Do widzenia! – okręcił się szalem i wybiegł, za nim rozchodzili się wszyscy.
Zakrzewski pomógł Lili się ubrać i wyszli razem, przeprowadzeni macierzyńskim spojrzeniem Korczewskiej, która w dalszym ciągu robiła szydełkiem kółka, liczyła oczka, wyglądała oknem i uspokajała głaskaniem wydzierającego się na świat Murzyna.
II
– Panie Leonie – zaczęła Lili zaraz na ulicy, przysłaniając usta mufką50, bo wiatr sypał śniegiem prosto w twarz. – Proszę o rękę,
43
44
45
46
47
48
49
50