Chłopi, Część pierwsza – Jesień. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chłopi, Część pierwsza – Jesień - Reymont Władysław Stanisław страница 14
Po przerwie i odczytaniu wyroków przyszła na stół sprawa Boryny.
Jewka stanęła przed sądem i pohuśtując dziecko, obwinięte w zapaskę, jęła płaczliwie wywodzić krzywdy swoje i żale; jako służyła u Boryny i pracowała, jaże jej kulasy ustawały, a nigdy dobrego słowa nie usłyszała, kąta nie miała na spanie ani jadła dość, że się u sąsiadów pożywiać musiała, a potem zasług nie zapłacił i z jego własnym dzieckiem wygnał ją w cały świat… buchnęła w końcu ogromnym płaczem i rzuciła się na kolana przed sędziami z krzykiem:
– Krzywda to moja, krzywda! a dzieciak jego, prześwietny sądzie!
– Cygani jak ten pies – mruknął Boryna ze zgrozą.
– Ja cyganię?! A dyć wszystkie, a dyć całe Lipce wiedzą, że…
– Żeś suka i latawiec…
– Wielmożny sądzie, a przódzi to mi ino mówili: Jewka, Jewuś, i jeszcze słodziej, a to mi paciorki przywieźli, a to często gęsto bułkę z miasta i mówili: „Naści, Jewuś, naści, boś mi najmilejsza…” – a teraz, o mój Jezu, mój Jezu!… – poczęła ryczeć.
– Cygan, jucha, możem cię jeszcze pierzyną przyodział i mówił: „Śpij se, Jewuś, śpij!…”
Izba zatrzęsła się śmiechem.
– Abo nie, co? Abośta nie skamłali, jako ten pies przed drzwiami, abośta mało obiecowali, co?
– Loboga, ludzie, że to pierun nie zabije taką pokrakę? – zakrzyknął zdumiony.
– Wielmożny sądzie, cały świat wiedział, jak to było, całe Lipce mogą przyświadczyć, co prawdę mówię. Służyłam u nich, to mi cięgiem spokoju nie dawał. O biedna ja sierota, biedna!… O dola moja nieszczęśliwa!… Abo tom się mogła obronić przed tylim chłopem?… Krzyczałam, to mę sprał i zrobił, co chciał… A gdzież ja się podzieję z tym dzieciąteczkiem, gdzie?… Świadki powiedzą i przyświadczą! – wołała wśród płaczu i krzyków.
Ale świadkowie w rzeczywistości nic nie zeznali prócz plotek i domysłów, więc znowu jęła dowodzić i przekonywać, aż w końcu jako ostatni dowód rozpowiła dziecko i położyła je przed sędziami; dziecko wierzgało nagimi nóżkami i krzyczało wniebogłosy.
– Wielmożny sąd sam obaczy, czyje ono; o, ten ci sam nos kiej kartofel, te same bure ślepie i kaprawe… Kropla w kroplę nikt jenszy, jeno Boryna!… – wołała.
Ale już i sąd nie mógł powstrzymać się od śmiechu, a naród aż huczał z uciechy, przyglądali się dziecku, to Borynie i raz wraz ktoś powiedział:
– To ci pannica, kiej ten pies odarty ze skóry!
– Boryna wdowiec, ożeniłby się z nią, a chłopak zdałby się do pasionki…
– Lenieje ci ona kiej krowa na zwiesnę.
– A urodna! jeno grochowinami przytrząść i w proso wsadzić – wszystkie gapy56 uciekną…
– Już i tak psy uciekają, kiej Jewusia bez wieś idzie!…
– A gębusię ci ma kiej pomyjami wymalowaną…
– Bo gospodarna, raz w rok się myje, coby na mydło nie wydawać…
– Żydom w piecach pali, czasu nie ma, to i nie dziwota!
Dogadywali coraz złośliwiej i okrutniej, a ona zmilkła i nieprzytomnymi oczami psa zgonionego patrzyła po ludziach i ważyła coś w sobie…
– Cichojta! To grzych tak się naśmiewać nad biedotą! – krzyknęła Dominikowa tak mocno, aż pomilkli, i jaki taki drapał się po łbie ze wstydu.
Sprawa skończyła się na niczym.
Boryna poczuł niezmierną ulgę, bo chociaż nie był winien, ale zawżdy bojał się ludzkiego obmówiska, no i tego, że przysądzić mogą, by płacił – bo prawo juści jest ci takie, że nikiej nie wiada, kogo za łeb chyci, winowatego czy sprawiedliwego. Bywało już tak nie raz, nie dwa, nie dziesięć… bywało.
Wyszedł zaraz ze sądu i czekając na Dominikową, jął medytować i rozważać w sobie całą tę sprawę. Nie mógł zrozumieć, po co i dlaczego skarżyła.
– Ni, to nie jej rozum i głowa, to jenszy, ktoś drugi przez nią sięga, ale kto?…
Poszli z Dominikową i z Szymkiem do karczmy napić się i przegryźć coś niecoś, bo było już dobrze po południu, i chociaż mu Dominikowa napomykała z lekka, że cała ta Jewczyna sprawa to musi być robota kowala, zięcia jego, nie mógł uwierzyć.
– Co by mu z tego przyszło?
– Tyla, żeby was pokłyźnić a podać na pośmiewisko i umartwienie. Drugi człowiek jest taki, że z jenszego la samej uciechy pasy by darł.
– Dziwno mi tej zawziętości Jewczynej! Bom nie ukrzywdził w niczym, a jeszczem za chrzest tego jej bękarta dał dobrodziejowi worek owsa…
– Służy ona u młynarza, a ten w kompanii z kowalem chodzi… miarkujecie?!…
– Miarkuję, ino że nic rozeznać nie mogę! Napijwa się jeszcze!
– Bóg zapłać, pijcie przódzi, Macieju!
Napili się raz i drugi, zjedli drugi funt kiełbasy z półbochenkiem chleba, stary kupił rządek bułek dla Józi i zabierali się do powrotu.
– Siadajcie, Dominikowa, ze mną, ckno samemu, pogwarzym…
– A dobrze, ino skoczę jeszcze do klasztoru zmówić pacierz.
Poszła, ale w dobre dwa pacierze już była z powrotem, i zaraz pojechali.
Szymek wlókł się za nimi wolno, bo w jedną szkapę i piachy były srogie, ale rozebrało go nieco, że to nie był zwyczajny picia i oszołomiony sądem, to się ino kiwał sennie w półkoszkach i raz wraz przecykając57 zdzierał czapkę ze łba, żegnał się nabożnie i wpatrzony nieprzytomnie w ogon szkapy, jakoby w dziedzicową twarz na sądzie, mamrotał: „…Świnia matczyna, białna cała, a ino kiele ogona czarną łatę miała…”
Słońce się już było przetaczało ku zachodowi, gdy wjechali w las.
Mało wiele pogadywali, choć siedzieli w podle siebie na przednim siedzeniu.
Czasem któreś zagadnęło jakimś słowem, że to nieobycznie siedzieć jak te mruki, ale ino tyla tego było, żeby śpik nie morzył i język nie zasechł…
Boryna poganiał źróbkę, bo wolniła, że to już
56
57