Chłopi, Część pierwsza – Jesień. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chłopi, Część pierwsza – Jesień - Reymont Władysław Stanisław страница 15
– Przychować będzie wama łacniej.
– Wsadziłam też wieprzka do karmika, bo w zapusty może się zdać…
– Pewnie, pewnie… mówiły, że Walek Rafałów przysyłał z wódką?…
– Nie on jeden, nie… ale po próżnicy ino grosz tracą… nie la takich Jaguś moja, nie.
Podniosła głowę i jastrzębimi oczami wpiła się w niego, ale Boryna, że człek był w latach, nie wicher żaden, to twarz pokazał zimną i spokojną nie do rozeznania. Długo nie rzekli ni słowa, jakby się tą niemotą mocując ze sobą.
Borynie nijako było zaczynać pierwszemu, bo jakże, w latach już był i gospodarz na całe Lipce pierwszy; no i mógł to zasię tak prosto rzec, co mu się Jaguś udała?… Honor przeciech swój miał i pomyślenie – ale że krwie gorącej był z przyrodzenia, to aże go złość porywała, że musi tak baczyć na siebie, tak kołować a zabiegać.
Dominikowa przezierała go coś niecoś i miarkowała zasię, co go tak markoci i rozbiera, ale ni słówkiem nie pomogła, ino raz wraz poglądała nań, to w ten świat i te dalekości niebieskie, aż i rzekła niechcący:
– Gorąc ci taki, kieby we żniwa.
– Rzekliście.
Jakoż i tak było, bo drogę otaczały potężne ściany boru, że żaden wiater ni przewiew nijaki nie przedzierał się z pól, a słońce wisiało prosto nad głowami i tak dogrzewało, że rozprażone drzewa stały bez ruchu i omdlałe czuby pochylały nad drogą, i tylko raz wraz puszczały bursztynowe igliwo, co kołujący spływało na drogę. Grzybny zapach bajorów i liścia dębowego aż wiercił w nozdrzach.
– Wiecie, dziwno to mnie, a i drugim, że taki gospodarz, co to i pomyślenie nie bele jakie ma, i grontu tela, i posłuch u narodu – kiej wy na ten przykład, a do urzędu ambitu nie macie…
– Utrafiliście, że ambitu nijakiego nie mam. Co mi po tym? Sołtysem byłem bez trzy roki, tom dopłacił gotowym groszem. A com namarnował siebie i konisków! com się nakłyźnił i nabiegał, że i ten pies polowy nie więcej… A upadek w gospodarstwie był i marnacja, że jaże mi moja nie dała dobrego słowa…
– Miała i ona swój rozum. Urzędnikiem być zawżdy to i honor jest, i profit.
– Bóg zapłać. Strażnikowi się kłaniaj, pisarza obłapiaj za nogi i bele ciaracha, co z urzędu – też… Wielgi mi honor! Nie płacą podatków, most się popsowa, wścieknie się pies, który weźmie kłonicą po łbie – kto winowaty?… Sołtys winowaty, do śtrafu sołtysa ciągają! Hale, jest profit. Dosyć ja pisarzowi i do powiatu nanosił i kur, i jajków, i gąskę niektórą…
– Prawdę mówicie, ale Pietrkowi wójtostwo do grdyki nie wraca, nie; grontu już dokupił i stodółkę dostawił, i konie ma kiej te hamany!…
– Juści, ino nie wiada, co mu z tego ostanie, kiej się urząd skończy…
– Myślicie…
– Oczy swoje mam i miarkuję se zdziebko…
– Dufny ci on w siebie i z dobrodziejem58 koty drze.
– A że mu się darzy, to ino bez kobietę; on se wójtuje, a ona w garści wszyćko dzierży.
Milczeli znowu z pacierz dobry.
– A wy to nie poślecie z wódką do której?… – zapytała ostrożnie.
– I… nie bierą mę już ciągotki do kobiet, za starym…
– Nie powiadajcie po próżnicy! Ino ten stary, co się ruchać nie może, łyżki sam do gęby nie doniesie i na przypiecku se dochodzi… Widziałam, kiejście worek żyta nieśli.
– Juści, żem w sobie krzepki jeszcze, ale która by ta poszła za mnie?…
– Któren nie probant, co wie? Obaczycie!
– Starym, dzieci dorastają… a pierwszej z brzegu nie wezmę…
– Zróbcie ino zapis, a i co najpierwsze się wama nie sprzeciwią…
– La zapisu! Kiej te świnie! Za tę morgę to i młódka najczystsza a pójdzie choćby za dziada spod kościoła…
– A chłopy to za wianem nie patrzą, co?
Nie odrzekł już, jeno skropił batem źrebicę, że ruszyła z miejsca galopem.
Milczeli długo.
Dopiero gdy wyjechali z lasu na pola, między przydrożne topole, Boryna, który cały ten czas burzył się w sobie i przegryzał, wybuchnął:
– Na psy takie urządzenie we świecie! Za wszystko płać, choćby i za to dobre słowo! Źle jest, że i gorzej być nie było. Już nawet dzieci na ojców nastają, posłuchu nie ma nijakiego, a wszystkie się żrą ze sobą kiej psy.
– Bo głupie, nie baczą, że wszystkich jednako ta święta ziemia pokryje.
– Leda jeden abo drugi od ziemi odrósł, a już do ojców z pyskiem, coby mu jego część dawali. Ze starszych się ino prześmiewają! Ścierwy, we wsi im ciasno, porządki stare im złe, ubieru nawet wstydzą się niektórzy!
– To wszystko bez to, że Boga się nie boją…
– Bez to i nie bez to, a źle jest.
– Nie idzie na lepsze, nie.
– Ma iść, kto ich ta zniewoli?
– Kara boska! Bo przyjdzie ta godzina sądu Panajezusowego, przyjdzie.
– Ale co się przódzi narodu namarnuje, tego nikt nie odbierze.
– Czasy takie, że lepiej, coby mór przyszedł.
– Czasy! Juści, ale i ludzie są winne. A kowal to co? A wójt? Z dobrodziejem się drą, ludzi buntują a tumanią, a głupie wierzą.
– Ten kowal to moja trucizna, chociaż i zięć też…
I tak se już społecznie wyrzekali na ten świat, poglądając na wieś, co była już coraz bliżej widna, przez topole.
Pod smętarzem czerwienił się już z dala rząd kobiet pochylonych i zasnutych delikatną mgłą dymów, a wkrótce i głuchy, monotonny trzepot miądlic jął raz wraz dopływać z powiewem, co się był podnosił z nizinnych łąk.
– Dobry czas na miądlenie. Zlezę przy nich, bo jest tam i Jaguś moja.
– Nic mi z drogi, to was podwiezę…
– Dobrzyście, Macieju, że jaże mi dziwno… – uśmiechnęła się chytrze.
Skręcił z topolowej na polną dróżkę,
58