Trzeci Front. Filip Molenda

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Trzeci Front - Filip Molenda страница 17

Trzeci Front - Filip Molenda

Скачать книгу

była błyskawiczna, i oczekiwał zgłoszenia się do służby jak najszybciej. Kolejną rozmowę Karol przeprowadził z ciotką. W sam czas, aby zatrzymać ją w domu. Właśnie wychodziła i chciała mu przynieść do szpitala obfity obiad. Karol obiecał, że odwiedzi ją po południu i wtedy zje za dwóch. Trzecią rozmową chciał nawiązać kontakt z policją. Telefon do Komendy Stołecznej w poszukiwaniu aspiranta Chwedorczuka przyniósł równie słaby rezultat, jak poprzednie próby. „Nie było go, nie wiadomo kiedy wróci, proszę zostawić wiadomość”. Pech. Kolejne rozmowy miały dotyczyć okazji towarzyskich, które Karol opuścił z powodu pobytu w szpitalu, pojawiło się jednak kilku chętnych do skorzystania z telefonu. Trzeba im było ustąpić miejsca przy słuchawce. Pięć minut oczekiwania skończyło się przybyciem do apteki kolejnych dwóch chętnych do rozmów ze światem. Krupski uregulował więc rachunek, kupił w sąsiednim zieleniaku świeże jabłka dla dziewczyny z magazynu i wrócił do szpitala.

      Ledwo się przebrał i wrócił do sali, a usłyszał od pielęgniarki, aby przygotował się do wyjścia ze szpitala. Spakował się zatem, pożegnał ze współtowarzyszami niedoli, poszedł pod drzwi pokoju lekarskiego i… spędził tam kolejną godzinę. Pośpiech był zupełnie niepotrzebny. „Tak niecierpliwie może zachowywać się ojciec oczekujący na pierworodnego, a nie dorosły facet…” – przeszło przez myśl Karolowi. Nie wrócił do swojej sali tylko dlatego, że się krępował, no i dlatego, że rzeczywiście się niecierpliwił. Wreszcie wydano mu papiery, zdobył podpisy na obiegówce, zrzucił z siebie piżamę i nie czekając na obiad, opuścił szpital.

*

      Od razu, jak tylko wyszedł, poczuł głód.

      Było jeszcze sporo przed dwunastą, więc machnął ręką na ssanie w żołądku i ruszył do Zygmuntowskiej. Chciał tam złapać dorożkę i pojechać na drugą stronę Wisły, ale i z tego musiał zrezygnować. Most Kierbedzia był zamknięty dla ruchu drogowego, mogli przejść jedynie piesi. W połowie mostu wyjaśniła się przyczyna zamieszania: w kratownicę przęsła uderzyła bomba i teraz wrzała tam wytężona praca. Na ulicy leżały metalowe belki, na jednym z chodników zwinięte druty trakcji tramwajowej, a wysoko na rusztowaniach spawacze błyskali mieszanką acetylenowo-tlenową. Karolowi przeszło przez myśl, że może zniszczenia wojenne zmuszą do odbudowy mostu w oryginalnym kształcie, z eleganckimi, prostymi kratownicami. Nie chodziło o to, że ten odbudowany w 1916 roku był po prostu pokraczny, tylko o to, że widok z Pragi na most był jego pierwszym świadomym wspomnieniem z dzieciństwa. Chciał więc zobaczyć go w kształcie, jaki miał, zanim został zniszczony przez Rosjan w 1915 roku.

      Spacer do miłych nie należał. Druga połowa września była po prostu chłodna, a wzdłuż Wisły wiał silny wiatr. Na szczęście pokonanie mostu nie trwało długo, poza tym nie padało, a droga w górę Nowym Zjazdem była już osłonięta budynkami Mariensztatu. Na placu, przy kolumnie Karol skręcił w lewo, podziwiając oblepione plastrami okna Zamku. Gdy czternastego września pocisk niemiecki zamiast w most trafił w dawną siedzibę królów, Karol załatwiał formalności z Julienem Bryantem, który zdołał złapać na kliszy tę niemiecką wpadkę propagandową. Teraz Krakowskie było, jak zwykle, ludne, choć nieco poobijane bombami czy też pociskami artyleryjskimi. Widział nawet kamienice pozbawione dachów, okien i balkonów… Krupski miał nadzieję, że takie dramatyczne przygody nie spotkają ani jego, ani sąsiadów. Mieszkał w dość nowoczesnym domu, z betonowymi stropami. Jego dozorca, były saper, twierdził, że niemieckich pocisków artyleryjskich raczej nie ma się co obawiać, a i większość niemieckich bomb nie powinna zrobić krzywdy budynkowi. Dokładniej przepytany, sprecyzował swoją opinię: „pocisk artyleryjski to najwyżej wysadzi w powietrze jeden pokój, a pojedyncza bomba zdemoluje jedno mieszkanie. No, chyba że będą zrzucać półtonówki, jeśli takie mają”. Sąsiedzi nie czuli się uspokojeni.

      Tuż przy kościele Świętego Krzyża był pierwszy cel wędrówki Krupskiego – Komenda Stołeczna Policji Państwowej. Wszedł, rozejrzał się, pożałował, że nie jest w mundurze, zapytał dyżurnego przodownika o aspiranta Chwedorczuka. Policjant poprosił o podanie nazwiska, następnie podniósł słuchawkę i wybrał któryś z wewnętrznych numerów. Powiedział tylko, że „Pan Karol Krupski, syn Józefa, chce się spotkać z panem Chwedorczukiem”, i odłożył słuchawkę. Po dłuższej chwili, gdy już zaczynał wątpić w istnienie wszelkich aspirantów, telefon odezwał się ponownie, a dyżurny przodownik zaprosił go do pokoju 23, na drugiej kondygnacji.

      Pokój był mały. Za to człowiek siedzący przy biurku duży. Na tyle duży, że siedział przy dwóch biurkach.

      – Chwedorczuk – przedstawił się.

      – Krupski, Karol, syn Józefa i Karoliny, z domu… – usłyszał w odpowiedzi.

      – Da pan spokój, jestem zmęczony, całą wojnę mam na głowie.

      Rzeczywiście, choć miał dobrze ponad dwa metry wzrostu i jakieś sto pięćdziesiąt kilo wagi, wyglądał na zmęczonego.

      – Odpoczywałem prawie przez tydzień, bo taki jeden, co go pan nie upilnował, zdzielił mnie w łeb. – Karol również nie był w najlepszym nastroju.

      – Policja to nie freblówka. Szczególnie nie kryminalna. A defensywę znajdzie pan piętro wyżej.

      – To oni jeszcze są? Bo jeśli mnie pamięć nie zawodzi, widziałem ich dwa tygodnie temu, jak spływali na wschód.

      – A ja zostałem. Chciał mi pan coś powiedzieć, czy tylko… głowę zawracać? – Aspirant uśmiechnął się kwaśno.

      Karolowi nagle zrobiło się przykro. Przykro mu było, że wybuchła wojna, przykro mu było, że leżał w szpitalu, przykro mu było, że umarł Piotrek, przykro mu było patrzeć na zmęczonego policjanta.

      – Dziesięć dni temu zaginął mój kolega, Piotr Malanowski. W zeszły wtorek znalazłem go w kostnicy, na Oczki, nie żył…

      – Taa… Wiem…

      – Nie mogłem się do pana dodzwonić…

      – No, zajęty byłem…

      – Poszedłem do starego mieszkania Piotrka i tam dostałem od bandziorów…

      – Aha, i co dalej… – bez większego zainteresowania powiedział policjant.

      – No i może coś mi pan opowie, bo kolejnych kilka dni spędziłem nieprzytomny w szpitalu.

      Chwedorczuk wstał, sięgnął do jednej z szafek wiszących na ścianie. Zmienił jednak zdanie, usiadł z powrotem na fotelu i wyciągnął rękę do szafki w biurku. Skrzywił się. Wstał raz jeszcze, przeciągnął się, aż kości strzyknęły, i usiadł. Sięgnął ponownie do szafki w biurku, poszperał, zaklął pod nosem, wyprostował się. Zastygł na chwilę w bezruchu, otworzył inne drzwiczki, w sąsiednim biurku. Wyjął szarą teczkę, jedną, drugą, trzecią. Dopiero czwarta znalazła jego akceptację. Położył ją na biurku, otworzył, przełożył kilka kartek i zaczął czytać.

      – Dnia dziewiętnastego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, o godzinie… bla, bla, bla… – Spojrzał na Karola. I wyjaśnił: – Raport żandarmerii, nic ciekawego. Bla, bla, bla… w ramach interwencji… dwóch dywersantów niemieckich, którzy odmówili złożenia broni… otworzono skuteczny ogień… dywersanci zostali zabici…

Скачать книгу