Trzeci Front. Filip Molenda

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Trzeci Front - Filip Molenda страница 14

Trzeci Front - Filip Molenda

Скачать книгу

świetle.

      – Nie mam. Gdyby jeszcze ciocia mogła rzucić odrobinę tego światła na pannę Barbarę.

      – Siostrzeńcze, nie za dużo ode mnie wymagasz? Ma wielu adoratorów. Spośród moich bliskich znajomych, to bywa tylko u Domańskich, no ale tam ją właśnie spotkałeś. „Bywa” – to za dużo powiedziane. Była ze trzy razy na fajfach, kilkakroć spotkali ją u Kaczmarków, którzy znają ją z IPS. Nie bój się, zachowałam dyskrecję i nie wypytywałam Domańskiej. Z Kaczmarkami widuję się raz do roku, więc wyobraź sobie mój wysiłek, aby doprowadzić do przypadkowego spotkania. Warto było, to dzięki nim wiem tak dużo.

      – Ciocia jest kochana.

      – Jestem, jestem. Ale teraz muszę już iść, bo o tym, że odzyskałeś przytomność, to zawiadomili mnie tuż przed obiadem. Nie chcesz chyba, żeby wujek umarł z głodu.

      – Raczej z niecierpliwości.

      – Albo z niecierpliwości. Jutro ciebie odwiedzę. Czegoś potrzebujesz?

      – Tak, wrócić do domu.

      – Byłam tam u ciebie. Ale masz bałagan… – Ciotka niemal gwizdnęła z podziwu.

      – Nie jest tak tragicznie. Zwykłe kawalerskie gospodarstwo.

      – Jak się zastanowisz, czego ci trzeba, to daj znać przez telefon. Do jutra.

      – Do jutra.

      Tego popołudnia Karol nie miał już gości, chociaż spodziewał się kogoś z organów ścigania – cywilnych lub wojskowych. Nikt do niego nie przyszedł. Za to odwiedzani byli inni. Do rannego lotnika przyszła jego narzeczona, a z wizytą do cywilów połamanych podczas bombardowania przyszły całe rodziny. Te dwie wizyty były bardzo owocne, bo został po nich litr bimbru. Gdy minęła kolacja, Karol zdecydował, że może zaryzykować poranny ból głowy i wziął udział w zakrapianej dyskusji o przebiegu działań wojennych.

      25 września 1939, poniedziałek, godz. 7.00, Warszawa

      Poniedziałkowy ranek do spokojnych nie należał. Nie była to jednak wina ani wypitego poprzedniego dnia alkoholu, ani poniedziałkowego powietrza, tylko huków i łomotów rozlegających się za oknami. Od szóstej, od samego świtu nad Warszawą krążyły niemieckie samoloty i zrzucały bomby. Lotnik, sąsiad Karola, twierdził, że to dobry znak. Według niego udało się polskie uderzenie z Warszawy i Modlina na armię Küchlera, a teraz Niemcy próbowali zniszczyć mosty na Wiśle, żeby utrudnić Polakom manewrowanie.

      – Widzicie, panowie! – klarował. – Przestali bombardować mosty siódmego, jak im się zamarzyło zdobycie miasta. Skoro teraz bombardują, to znaczy, że z tą nadzieją już się pożegnali.

      Uważał też, że takie bombardowanie świadczy o niemieckiej desperacji.

      – Zgromadzili dużo bomb – wyjaśniał. – A teraz muszą przerzucać lotnictwo do walki przeciwko Francuzom. Ale tylko samoloty, bo bomb pewno nie zabiorą. To zrzucają je na nas. A że nie mogą zbyt długo szukać naszych armii polowych, to dostaje się Bogu ducha winnej Warszawie.

      Niższy personel szpitala był bardziej pesymistyczny.

      – Nasze prawdziwe budynki są za blisko mostu Kierbedzia – lamentowała salowa. – Wyrzucili nas, ewakuowali. Na samym początku wojny. No i rzeczywiście nasz szpital dostał parę bomb. I teraz też dostaniemy.

      Większymi optymistami byli lekarze.

      – Rana na głowie goi się dobrze – pocieszał Karola jeden z nich. – Jeszcze dzień, może dwa na obserwacji i wypuścimy pana do domu. Niech się pan nie przejmuje tymi bombami na polu. U mnie w Krakowie nie tak bombardowali i jakoś to przeżyłem…

      Na odpowiedź Karola, że przecież bombardują miasto, a nie pole, więc jest się czym martwić, doktor zareagował skierowaniem Krupskiego na dodatkowe badania neurologiczne, na których minęło mu niemal całe przedpołudnie. Jedyne więc, co zdążył zrobić przed obiadem, to zatelefonować do ciotki Klotyldy. Zrobił to tylko po to, aby zabronić jej przychodzenia do szpitala. Uzyskanie połączenia zajęło mu blisko godzinę, a i tak usłyszał, że ciotka nie zamierzała go w takich warunkach odwiedzać. Godzina spędzona przy aparacie telefonicznym nie wydawała się mu jednak zupełnie stracona. Przekonał się, że czuje się całkiem dobrze, a co więcej, nawiązał przyjacielski kontakt z obsługą centrali telefonicznej.

      Na obiad zaserwowano mu już to samo, co większości pacjentów, czyli kaszę z tłustym brązowym sosem, udającym gulasz. W czasie, gdy Karol był na badaniach i próbował telefonować, mieszkańcy jego sali również znaleźli sobie zajęcie. Zdobywali wiadomości o świecie zewnętrznym. Cywilnych kolegów interesowało głównie to, co się działo na mieście, wojskowych zaś to, co się działo na wojnie. Jednak tym razem ich zainteresowania były zbieżne, bo wojna kolejny raz odwiedziła stolicę.

      Nie było zresztą tak źle, jak mogłoby się wydawać. Bombardowane były jedynie mosty, podobno tylko dwa. Budynek, do którego na początku wojny ewakuowano szpital, stał dwieście pięćdziesiąt metrów od mostu Kierbedzia i kilometr od mostu Poniatowskiego. To właśnie one były głównym celem niemieckich bomb, których wybuchy wstrząsały szpitalem. Wrażenia akustyczne potęgowały polskie armaty przeciwlotnicze ustawione w okolicach Parku Praskiego oraz karabiny maszynowe strzelające z dachów niektórych budynków. Wieści z miasta głosiły, że naloty dokonywane są jedynie przez „takie małe samoloty, z wygiętymi skrzydłami”. Lotnik, którego łóżko sąsiadowało z łóżkiem Karola, stwierdził, że te samoloty to Stukasy, a ich nazwa wywodzi się od sposobu bombardowania i oznacza bombowiec nurkujący. Jego słowa potwierdziła jedna z pielęgniarek, która weszła na strych i przyglądała się nalotom. Opowiadała, że wygląda to tak, jakby samoloty rzeczywiście nurkowały nad celem.

      Patrzyła przez okienko na strychu ponad godzinę i mówiła, że mniej więcej co kwadrans nadlatuje kilkanaście maszyn i że wcale nie wygląda to groźnie.

      – Więcej niemieckich samolotów to było nad Warszawą na początku wojny – dodała.

      Równie interesujące informacje podano w radiu. Gdy na początku wojny zainstalowano szpital w budynku bursy, jej kierownik zostawił w gabinecie piękną, olbrzymią heterodynę, która odbierała wszystkie radiostacje Europy. Dość długo nikt nie otwierał szafki, w której radio było schowane, jednak tego ranka odkryto jego istnienie. Natychmiast zaczęto nasłuchiwać wiadomości podawanych przez różnojęzyczne rozgłośnie.

      Niemcy przedstawiali komunikaty wojenne, w których chwalili się, że ich wojska okrążyły Lwów i walczą o Grodno oraz posuwają się w stronę Pińska. Nie wymieniali żadnych szczegółów dotyczących walk w Polsce, dużo uwagi poświęcali natomiast temu, co się działo nad Renem. Według Radia Berlin walki obronne toczyły się wzdłuż „niezdobytego” Wału Zachodniego, a Niemcy nie cofali się ani o krok. W ciągu piątkowych walk zniszczono kolejnych pięćdziesiąt czołgów francuskich. „Kolejnych”, ponieważ w poprzednich kilku dniach łupem obrońców padło blisko dwieście sztuk wozów bojowych. Odnosili również sukcesy w powietrzu: zestrzelili trzydzieści siedem samolotów francuskich i dwanaście brytyjskich. Ich własne straty wynosiły jedynie piętnaście maszyn. Wszystkich słuchaczy ucieszyła niepozorna informacja o tym, że załoga twierdzy Saarbrücken

Скачать книгу