Sfora. Przemysław Piotrowski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sfora - Przemysław Piotrowski страница 27
Droga do Zaboru wiła się pośród pól i lasów. Była kręta, zaniedbana i tradycyjnie nieodśnieżona, ale wyglądała na prawie niezmienioną od czasu, gdy Brudny pokonywał ją jako wychowanek sierocińca. Nie wiedział, że kilka lat temu ukończono drugą nitkę łączącą powstały niedaleko Lubuski Park Przemysłowo-Technologiczny z miastem, dlatego nie zaprzątał sobie głowy tym, że gdzieś może znajdować się lepsza trasa. Po opuszczeniu biura kuratora odpowiedzialnego za kierowanie placówką obrał więc kierunek przez Stary i Nowy Kisielin, Droszków i Łaz. Znał ją bardzo dobrze, choć wspomnienia z nią związane nigdy nie należały do tych, które chciałby zachować.
Kurator okazał się dość nieprzyjemnym typem, ale z takimi Brudny potrafił sobie radzić. Paweł Witek przyjął go z wyraźnie skwaszoną miną, a że był nadętym bufonem, komisarz od razu go spacyfikował. Dał mu szansę, bo szansę dawał każdemu, ale mikrej postury urzędnik jej nie wykorzystał. Kazał mu usiąść i poczekać, aż skończy pisanie ważnej wiadomości, ale Brudny dostrzegł w odbiciu jego okularów, że mężczyzna czatuje na Facebooku. Głupkowaty uśmiech, który przykleił się do jego skrytych pod niemodnymi wąsami ust, zdradził go jeszcze bardziej, w związku z czym komisarz po minucie wstał, podszedł do biurka i poinformował kuratora, że jeśli zaraz nie zaczną rozmowy, to rozpieprzy mu laptopa w drobny mak.
– Pan chyba… Jak pan śmie? Pan… pan chyba nie wie, z kim pan rozmawia i… – Kurator zaczął się jąkać i pocić, zdawał się wyraźnie zaskoczony zachowaniem petenta.
– Nie mam czasu, a pan porozmawia sobie na Facebooku z tą damą po moim wyjściu.
Kurator już nic więcej nie powiedział, a Brudny przekazał mu swoje żądania. Jego aparycja i wyprzedzająca go sława zrobiły resztę. Witek ugiął się, bo otrzymał z góry jasne polecenie, że ma mu pomóc, a poza tym był raczej słabym i pozbawionym charakteru człowiekiem, co zwykle starał się nadrabiać w niewłaściwy sposób. Wobec niektórych petentów to działało, wobec innych nie. Wobec Brudnego jedynie pogorszyło sprawę, bo rozmowa od początku do końca przebiegała na warunkach komisarza. Podobnie kolejne dwadzieścia minut, które Brudny przesiedział w milczeniu, wpatrując się w kuratora, gdy jego sekretarka kopiowała pięćset sześćdziesiąt osiem stron raportów związanych z wykrytymi nieprawidłowościami w sierocińcu sióstr hieronimek. Krótko po tym, jak pojawiła się z grubym segregatorem w ręku, komisarz opuścił pomieszczenie, żegnając się tylko z nią.
W samochodzie nie czekała na niego Zawadzka, ponieważ krótko po sekcji zwłok siostry Teresy podrzucił ją do parafii, do której ofiara przynależała. Julka sama to zaproponowała, miała powęszyć i popytać nie tylko duchownych, ale także mieszkańców osiedla. Brudny nie oponował, bo wiedział, że Julka jest w tym najlepsza, a poza tym po wizycie u kuratora planował pojechać do sierocińca, w którego murach – nawet po tylu latach – nie czuł się do końca swobodnie. Miejsce to odcisnęło na nim ponure piętno, ukształtowało go, odziało w niewidzialną zbroję, której nie miał zamiaru zdejmować nawet przy jedynej osobie, która go rozumiała. Zawadzka prawdopodobnie – bo nie był tego pewny na sto procent – wiedziała o tym i nie chciała stawiać go w niekomfortowej sytuacji. W tych murach już zawsze miały czaić się demony, które prześladowały go przed laty. Śmierć Jana, zwłaszcza zaś Gwidony, niczego w tej kwestii nie zmieniały.
Kiedy Brudny zatrzymał się w przydrożnym sklepiku, aby kupić papierosy i coś do picia, rozbłysły przydrożne latarnie. Zmierzchało, było bezwietrznie i nienaturalnie spokojnie. Śnieg padał już od dobrej godziny, ale dopiero teraz zaczęło sypać wielkimi płatami, które w żółtawym świetle zdawały się jeszcze większe niż w rzeczywistości. Opadały leniwie na dachy domostw i okoliczne drzewa, a w powietrzu unosiły się zapachy przygotowywanych późnych obiadów i wczesnych kolacji. Na jednym z podwórek dwóch podrostków toczyło śniegowe kule, a ich opiekun, zapewne ojciec, ubijał tę największą, która prawdopodobnie miała być brzuchem bałwana. Nieco dalej, przy kościele, trójka innych dzieciaków obrzucała się śnieżkami, a po drugiej stronie ulicy wysoki mężczyzna ciągnął sanki, na których dokazywała kilkuletnia dziewczynka. Brudny przez chwilę wpatrywał się w ten obrazek, po czym wystrzelił papierosa w zaspę i wsiadł do samochodu.
Po drodze do celu zatrzymał się jeszcze zaraz za wiaduktem, gdzie jakiś mężczyzna wpadł w poślizg i wjechał do rowu. Niechętnie – bo pechowiec nie dał mu wyboru i wyszedł na środek jezdni – pomógł mu wydostać pojazd z zaspy. Tam też, stojąc na moście, zapalił papierosa i obserwował, jak jeden z pociągów mknie w stronę Wrocławia. Pomyślał, że zrobił się sentymentalny. Przed laty sam siedział w jednym z nich i uciekał przed ponurymi wspomnieniami, a ten wiadukt był ostatnim obrazem, jaki utrwalił się w jego pamięci z życia numer jeden. Tamtego dnia zamknął jeden rozdział, aby otworzyć drugi. A dziś? Dziś stał tu, mając w planach nie tylko powrócić do starych kart z życiorysu, ale też rozgrzebać jego najgorsze epizody i utaplać się w bagnie tego, co zgotowała mu – jak zresztą wielu innym dzieciom – okrutna matka przełożona.
Wzdrygnął się, gdy dostrzegł znajomy kształt. Po drugiej stronie torowiska znajdowała się brama do niewielkiego pałacyku, przez którą przemknęła siostra zakonna. W świetle latarni jej cień przebiegł po ceglanej ścianie jednego z budynków. Nawet na niego nie spojrzała i zaciskając na szyi kołnierz kurtki, zniknęła za rogiem.
Brudny odchrząknął i splunął na tory. Pomyślał sobie coś, czego nie powinien, i skarcił się za takie idiotyczne autosugestie. Wyrzucił papierosa, wsiadł do samochodu i ruszył w dalszą drogę.
Do klasztoru dotarł dziesięć minut później. Zaparkował pod okazałą bramą zwieńczoną koroną przypominającą groty strzał. To tu pewnej nocy jeden z wychowanków próbował uciec i nadział się na żelazne ostrze, haratając sobie tyłek i zmuszając matkę przełożoną do wezwania karetki. Bez kary – Brudny pamiętał, jakby to było wczoraj – jak zwykle się nie obyło i Krowa, wcale nie z powodu zszytego pośladka, nie mógł siadać przez kolejne dwa tygodnie.
Zadzwonił domofonem i przedstawił cel swojej wizyty. Nowa matka przełożona o imieniu Augustyna została uprzedzona przez kuratora i bez zbędnych pytań otworzyła bramę. Ta zaskrzypiała dokładnie tak samo jak przed laty, przywołując kolejne niechciane wspomnienia. Brudny wyciągnął papierosa, ale nie zapalił. Schował go z powrotem do paczki. Nie chciał sterczeć na dziedzińcu ani chwili dłużej, niż to było konieczne.
Na terenie ośrodka panowała niemal głucha cisza. Kątem oka dostrzegł tylko grupkę małolatów, którzy w półmroku okupowali jedną z ławeczek przy oblepionym śniegiem żywopłocie. Szeptali coś, paląc trawkę, bo choć dostrzegłszy go, starali się to ukryć, specyficzna woń nie zdążyła się ulotnić. Brudny pomyślał, że czasy się zmieniły. Z trudem potrafił sobie wyobrazić pokutę, jaką zaserwowałaby siostra Gwidona, gdyby odkryła coś podobnego kiedyś. Przymusowa głodówka, chłosta i dwudziestoczterogodzinna modlitwa na klęczkach były stosowane za dużo mniejsze przewinienia.
Po kilkudziesięciu krokach dotarł do głównej bramy, obok której znajdowały się zwykłe drzwi. Tu też na ścianie wisiał domofon, ale nie zdążył nacisnąć guzika. Drzwi otworzyła młoda siostra zakonna.
– Szczęść Boże, komisarzu – przywitała się, a Brudny skinął głową i wszedł do środka. – Zostałam uprzedzona o pana wizycie. Proszę mówić mi Augustyna.
Komisarz