Sfora. Przemysław Piotrowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sfora - Przemysław Piotrowski страница 3

Жанр:
Серия:
Издательство:
Sfora - Przemysław Piotrowski

Скачать книгу

ją jeszcze gęstszy mrok. Wiatr się uspokoił. Płatki śniegu przestały szaleńczo wirować przed oczami, tylko wolno opadały na zmrożone runo i bezlistne gałęzie. Zniknęły odgłosy ulicznego zgiełku. Nastała niemal głucha cisza.

      Wtedy przeszła jej przez głowę niechciana myśl. Że ta cisza ma w sobie coś złowieszczego. Jakby właśnie wkroczyła do innego, pełnego cieni świata. Nieprawego i plugawego. Świata, w którym osoby zajmujące się jej profesją nie są mile widziane.

      – Głupia jesteś – mruknęła pod nosem. – Stara a głupia – powtórzyła i mocniej chwyciwszy kierownicę, przyspieszyła kroku.

      Trzask gałązki sprawił, że gwałtownie się odwróciła. Serce zaczęło bić mocniej, oddech stał się szybki i płytki. Gdy przywódca stada znów zawył gdzieś w oddali, poczuła, że zaczyna ogarniać ją realny strach. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa chwilę później, gdy za plecami usłyszała kolejny odgłos.

      Jakby warczenie. Nienaturalnie złe. Prymitywne, wściekłe. Instynktownie wykonała znak krzyża. Kolejny trzask gałązki. Tym razem jeszcze bliżej.

      Siostra Teresa wyciągnęła z kieszeni różaniec. Kurczowo trzymając go w dłoni, przeżegnała się raz jeszcze.

      – Ojcze nasz, któryś jest w niebie…

      Kolejne pękające gałązki. Szuranie. Dyszenie.

      – Święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje…

      Chmury rozstąpiły się i blade światło księżyca znalazło ujście. Strzelista smuga przebiła się przez konary i rozjaśniła pobliskie krzewy. Po tym, co czaiło się w mroku, pozostał tylko obłok pary. Pokraczny cień błyskawicznie zniknął z pola widzenia. Znów skrył się w mroku.

      – Bądź wola Twoja jako w niebie tak i na ziemi…

      Kolejny trzask. Tuż za plecami. Ciepły i cuchnący oddech na karku.

      – Boże chroń…

      Chwilę później siostra Teresa z przerażeniem patrzyła, jak chlusta krew z rozpłatanego gardła.

      ROZDZIAŁ 2

      Inspektor Romuald Czarnecki wcisnął hamulec i poczuł, jak traci przyczepność z podłożem. Parking przy prosektorium był pokryty cienką warstwą białego puchu, pod którym najwyraźniej kryła się gołoledź, bo nowe opony przez chwilę sunęły po podłożu, jakby w ogóle nie miały bieżnika. Tylko dzięki systemowi ABS samochód zdołał wyhamować tuż przed bramą.

      – Co ty robisz, Romek? – skarcił się pod nosem. Chciał dodać coś jeszcze, ale to nie byłoby w jego stylu. Wulgaryzmami gardził i ich nie tolerował. Nawet w samotności.

      Przez chwilę czekał, aż brama rozsunie się i będzie mógł wjechać na teren przycmentarnego prosektorium, w którym mieli na niego czekać podinspektor Grzegorz Zimny i patomorfolog Robert Krzywicki. Nie był zadowolony, że tak szybko znów ujrzy ich twarze, ale telefon od tego pierwszego zmienił wszystkie dotychczasowe plany. Urlop musiał poczekać, a żona wybaczyć. Jak przez ostatnie trzydzieści lat.

      Brama nie chciała nawet drgnąć, mimo to inspektor cierpliwie czekał. Wycieraczki miarowo ściągały z przedniej szyby pojedyncze płatki śniegu. W radiu właśnie zaczęły się poranne wiadomości. Czarnecki nieco pogłośnił. Był zmęczony i najchętniej położyłby się do łóżka. Cztery godziny w trasie dały mu w kość i marzył o mocnej kawie.

      Gdy już miał chwycić za telefon, brama nieznacznie drgnęła. Nadmiar białego puchu zsunął się z wprawionej w ruch stalowej konstrukcji i opadł na podłoże. Dwa siedzące na płocie kruki poderwały się do lotu i zniknęły gdzieś w oddali. Czarnecki powoli puścił sprzęgło i wcisnął gaz. Koła delikatnie zabuksowały w miejscu, ale po chwili złapały przyczepność i samochód powoli ruszył.

      Czarnecki przejechał kilkanaście metrów i skręcił w kierunku budynku prosektorium. Ostrożnie zaparkował i wysiadł z pojazdu. W drzwiach czekał na niego jego najbardziej zaufany podwładny.

      – Dzień dobry, Grzegorz – przywitał się inspektor.

      – Cześć, Romek.

      Mężczyźni podali sobie dłonie i weszli do środka.

      – Jak droga? – zapytał Zimny, zamykając za sobą drzwi.

      – Długa i męcząca. Do tego drogowcy znów dali ciała i od połowy „trójki” jezdnia prawie w ogóle nie była odśnieżana.

      – Zima znów ich zaskoczyła…

      – Jak zwykle.

      Czarnecki znał wnętrze budynku i od razu udał się do miejsca, gdzie mógł spodziewać się gospodarza. Doktor Robert Krzywicki siedział przy biurku z kubkiem parującej kawy w jednej i papierosem w drugiej dłoni. Inspektor z zaskoczeniem stwierdził, że patomorfolog zgolił charakterystyczną długą siwą brodę, która upodabniała go do świętego mikołaja.

      – Cześć, Romek. – Doktor przywitał się chłodniej niż zwykle.

      – Cześć, Robert – odparł inspektor i wyciągnął dłoń w kierunku doktora. – Na ulicy bym cię chyba nie poznał – dodał bez większych emocji w głosie.

      – Sam siebie nie poznaję. Gdy wczoraj rano zaspany spojrzałem w lustro, to prawie wyjebałem się do kabiny prysznicowej.

      – Jest aż tak źle?

      – Ech… – Krzywicki machnął ręką. – Zaraz sam zobaczysz.

      Robert Krzywicki był jego ulubionym patomorfologiem, którego nie zamieniłby na żadnego innego specjalistę na świecie, chociaż ten miał osobliwe i momentami nieprzystające do wykonywanego zawodu poczucie humoru. Kiedy jednak oddawał mu ciało do sekcji, mógł być pewny, że doktor znajdzie przyczynę śmierci albo w ekstremalnie ciężkich przypadkach wskaże tę najbardziej prawdopodobną. Tak jak on miał dobre trzydzieści lat doświadczenia w swoim fachu i niejedno widział. W istocie łatwiej byłoby spytać, czego nie widział, bo jak kiedyś rachował, w czasie kariery przebadał około pięciu tysięcy ciał. Łatwo więc policzyć, że częściej miał kontakt z martwymi niż żywymi, co zresztą regularnie podkreślał.

      – A właśnie, Romek… – zagaił w swoim stylu, wskazując na stojący na biurku drugi kubek z kawą. – Gdy myślałem o tobie, to sądziłem, że zobaczę trupa, a widzę, że jesteś w świetnej formie.

      – Trupa…? – Czarnecki skrzywił się, jakby zjadł nieświeżego pomidora.

      – A po tej całej akcji żona jeszcze cię nie zamordowała?

      Tak, to było w stylu doktora. Inspektor tylko westchnął i sięgnął po kubek. W sumie Krzywicki był nawet całkiem bliski prawdy. Znów poczuł ukłucie wyrzutów sumienia. Gdy żegnał się z żoną, ona jak zwykle nic nie dała po sobie poznać. Zrobiła mu kanapki na drogę, dała buziaka i uściskała. Rozejrzał się z niesmakiem po zadymionym pomieszczeniu

Скачать книгу