Histeria. Izabela Janiszewska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Histeria - Izabela Janiszewska страница 2

Histeria - Izabela Janiszewska

Скачать книгу

że jego nogi stały się ciężkie i oporne, a każdy krok kosztował go wiele wysiłku, jakby organizm starał się go zatrzymać, ochronić przed tym, czego mógłby nie oglądać. Gdy po chwili dotarł na miejsce, jego oczom ukazało się leżące w trawie ciało kobiety z roztrzaskaną głową, z której płynęła krew. Odwrócił wzrok. Oddychał głęboko, by przegonić falę mdłości. Jego serce tłukło się w piersi jak oszalałe, a usta mamrotały bezgłośne przekleństwa.

      – Cii. – Chłopiec położył palec na ustach. – Mama się uderzyła i odpoczywa. – Pogłaskał jej mokre od krwi włosy.

      Mężczyzna przygryzł wargi, by nie krzyczeć ani nie płakać, by za wszelką cenę trzymać fason w obliczu wzroku tego małego stworzenia, które nie zdawało sobie jeszcze sprawy, jak bardzo to jedno doświadczenie wpłynie na jego życie. Jak mocno ten kadr osadzi się w jego pamięci i ile razy wyświetlać będzie się na ekranie wspomnień, we dnie i w nocy, za każdym razem, gdy jakaś drobna iskra wyzwoli go z galerii obrazów, które należałoby zapomnieć. Chłopca, który nie myślał o tym, że zapach tego wieczoru, unosząca się nad łąkami dzika woń krwi, będzie towarzyszyć mu już zawsze.

      Wiktor drżącą ręką wybrał numer alarmowy, a kiedy zgłosił się dyspozytor, dziwił się samemu sobie, jak okrągłych słów używał, by opisać to całe wywołujące wewnętrzny dygot zajście.

      – Znalazłem kobietę z dzieckiem. Zdarzył się wypadek. Wokół jest pełno krwi – wyjaśniał.

      Słuchał pytań zadawanych przez dyspozytora, ale w jego uszach splatały się w jednobarwne bzyczenie. W końcu jego ręka opadła bezwiednie, a gdy uderzyła o udo, telefon wypadł z niej i wylądował na trawie. Malec uśmiechał się do matki i drobną rączką muskał jej zakrwawione policzki.

      – Lekarz naprawi ci głowę – powiedział do niej z przekonaniem, z jakim zwracał się do swoich maskotek w zabawie. – Lekarz już jedzie – szepnął do brunatnej grudy znajdującej się w miejscu, w którym jeszcze niedawno zapewne było ucho kobiety.

      W tym samym czasie mężczyzna modlił się o to, by karetka i policja przyjechały jak najszybciej i by ktoś inny wytłumaczył dziecku, że już nikt i nigdy nie naprawi jego mamy.

      TERAZ

      Mężczyzna sięgnął do kosza na śmieci i czarną od brudu, trzęsącą się ręką wyjął z niego puszkę. Rzucił ją na chodnik, przydepnął, po czym dopchnął do pozostałych, ściśniętych w reklamówce z dyskontu. Kiedy ruszył w stronę Dworca Centralnego, widać było, że utyka na prawą nogę. Miał na sobie znoszony, cuchnący garnitur niewiadomego koloru i dziurawe buty. Jego krok był ociężały, a wzrok nieobecny. Na wyschniętych wargach bezdomnego tkwił brunatny strup z krwi, a dawno nieobcinane włosy wystawały spod wełnianej czapki naciągniętej na czoło.

      Mruczał coś pod nosem, ale z odległości, z której go obserwowała, nie mogła wyłowić poszczególnych słów. Czuła, jak narasta w niej złość. Niczym gorąca smoła stopniowo wypełnia jej ciało i wgryzała się we wszystkie mięśnie. Wzbierała w niej ochota na to, by rzucić się na mężczyznę, kopać go i krzyczeć do czasu, aż sama nie poczuje ulgi. A jednocześnie wiedziała, że później czeka ją jeszcze większa wyrwa w środku.

      Westchnęła ciężko i ruszyła za kloszardem. Miała go już niemal na wyciągnięcie ręki, gdy z zarośli pod Pałacem Kultury wyłonił się chłopak w kolorowym ortalionowym dresie, który szeleścił przy każdym ruchu. Na nadgarstku wyrostka pobrzękiwał srebrny zegarek z dużą tarczą, na stopach dumnie prezentowały się nowe, zapewne kradzione adidasy z charakterystyczną literą „N”, a na pokrytej wypryskami twarzy widniał cwaniacki uśmiech.

      – Elegancik, dawaj fanty – rozkazał bezdomnemu.

      Złapał siatkę z puszkami i pociągnął ją w swoją stronę. Nie spodziewał się oporu, dlatego zdziwiło go, gdy palce starszego mężczyzny kurczowo ścisnęły reklamówkę i przytuliły ją mocno do brzucha.

      – To moje – wycedził stary pijanym, słabym głosem.

      Chłopak w dresie zaśmiał się, a potem kopnął mężczyznę w ranną nogę i gdy tamten upadł na chodnik, wyrwał mu puszki.

      – Żebym cię tu więcej nie widział, śmieciu – rzucił do mężczyzny, który nieporadnie usiłował podnieść się z kolan. – Rozumiesz? To jest mój rewir. – Zerwał mu czapkę, złapał go za włosy i szarpnął do góry głowę włóczęgi tak mocno, że w oczach ofiary błysnęły łzy. – Czy mam ci to jeszcze raz wytłumaczyć? – Napluł mu w twarz.

      Starszy mężczyzna zaczął drżeć, bezradnie pokręcił głową, a jego usta wypowiedziały bezgłośne „nie”.

      – Mnie wytłumacz. – Larysa Luboń podeszła do chłopaka i zanim zdążył zareagować, kopnęła go w kolano tak mocno, że coś w nim chrupnęło.

      – Aaau! Kurwaa! – Upadł na chodnik i zwijał się tam z bólu.

      Zamierzał coś jeszcze powiedzieć, ale Larysa i tak nie słyszałaby jego słów. Docierały do niej jedynie szum jej buzującej krwi i dudnienie serca. Kopała chłopaka z dziką furią. Jej glany uderzały w brzuch i nogi napastnika. Starszy mężczyzna zdołał podnieść się z kolan, dokuśtykał do dziewczyny i złapał ją za ramię.

      – Zabijesz go – wymamrotał przerażony.

      Ich oczy spotkały się na chwilę. Oczy pełne strachu i te drugie, tonące w nienawiści.

      Larysa usiłowała odnaleźć w spojrzeniu mężczyzny Pawła Wiśniewskiego, którego znała. Szukała w nim swojego przyjaciela, ale nie dostrzegła go tam. Jego ciało stało się siedliskiem duchów. Pustym, przerażającym i obcym niczym opuszczone miasto. Na brudnej, nieogolonej twarzy bezdomnego malował się tylko lęk. Zauważyła, że przy każdym ostrzejszym dźwięku mężczyzna odruchowo podnosił dłonie, jakby spodziewał się napaści i chciał osłonić głowę. Gdy na niego patrzyła, pomyślała, że dawny redaktor naczelny „Magazynu”, najlepszego w kraju pisma reporterów, skarlał, a jego pomarszczona, niedomyta skóra sprawia, że wygląda teraz na kogoś o wiele starszego. Dziewczyna przełknęła gorycz ściskającą za gardło, posłała przyjacielowi wymuszony uśmiech i właśnie zamierzała powiedzieć coś pokrzepiającego, gdy kątem oka dostrzegła zbliżający się od strony metra patrol policyjny.

      – Spadamy – rzuciła do Pawła, po czym wzięła go pod ramię i zaprowadziła za budynek Dworca Śródmieście.

      Tam posadziła go na chodniku pod ścianą. Była zmęczona, miała zroszone potem czoło i dyszała ciężko. Przez jakiś czas trwali w milczeniu, jedynie posapując. On ze strachu, który nadal trzymał go w garści, a ona z wysiłku po napadzie złości.

      – Dlaczego teraz? – wychrypiał Wiśniewski. – Widziałem cię tu kilka razy, ale nigdy wcześniej do mnie nie podeszłaś.

      – A ty nigdy tak nie cuchnąłeś.

      – Przestań. Przecież nie chcesz mnie ratować. Zresztą nie ma już czego. Po co przyszłaś?

      Larysa spojrzała mu w oczy. Wydawało się jej, że gdzieś z odmętów wyłania się ten Paweł, który zawsze cierpliwe jej słuchał, pozwalał popełniać błędy i nigdy jej nie oceniał. Mężczyzna, któremu pozwalała widzieć siebie prawdziwą, bo wierzyła, że

Скачать книгу