Histeria. Izabela Janiszewska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Histeria - Izabela Janiszewska страница 6
– Sielanka – szepnął Wilczyński i bezwiednie zaczął skubać brew.
Nie podobało mu się to, że wszystko poszło tak gładko. Nie dość, że Mamuśka zdołał odnaleźć Jacka, to jeszcze tak precyzyjnie sfotografował te idealne scenki z życia rodzinnego, że równie dobrze można by je umieszczać w ramkach dostępnych do kupienia w zakładach fotograficznych. Bruno czuł podpełzający śliski i zimny niepokój, jakby patrzył na pozowane scenki z katalogu Ikei, i miał wrażenie, że to tylko scenografia, która po zgaszeniu świateł zmieni się w coś strasznego.
Wystukał do Edwarda Jabłońskiego lapidarnego maila z pytaniem, na które przeczuwał, że zna już odpowiedź: „Czy on wiedział, że go obserwujesz?”. Odpowiedź przyszła szybko i była równie krótka, co konkretna, a jej charakter w pełni oddawał osobowość Mamuśki. „Ni chuja”. Wilczyński zmarszczył brwi i rzucił pod nosem niewybredny komentarz. Zamierzał odpisać, ale gdy tylko dotknął opuszkami palców klawiatury, jego telefon zaczął wygrywać pierwsze takty piosenki Legendary Welshly Arms. Bruno zerknął na ekran, a gdy zobaczył komunikat „Numer nieznany”, natychmiast chwycił za komórkę.
– W kulki sobie lecisz? – zaczął bezpardonowo. – O co chodzi z tą sesją Lewickiego? Zatrudniłeś się w „Gali” czy jakiejś innej „Vivie”? Przecież to na kilometr śmierdzi ustawką.
Po drugiej stronie zadźwięczał głęboki, szczery śmiech, a później komisarz usłyszał znajomy, matowy głos:
– Cieszę się, że ci się podobało. Naprawdę staraliśmy się z chłopcami wypaść jak najlepiej.
Bruno poczuł dreszcz na plecach i mimowolnie zacisnął szczęki.
– Nie miej mu tego za złe – kontynuował Jacek Lewicki. – Twój fotograf był bardzo dyskretny, tyle że ja mam dość duże doświadczenie w obserwowaniu otoczenia. Po prostu dostrzegam więcej niż inni i trudno się przede mną ukryć.
– Czego chcesz?
– Tego samego, co większość ludzi. Spokoju, miłości i zdrowia – wyrecytował. – Próbujemy ułożyć sobie życie po śmierci Emilii i nie podoba mi się, że je zakłócasz.
– Przestań, bo się porzygam. Wiem, kim jesteś, Daniel mi wszystko powiedział. Jego mogłeś zmanipulować, ale wyobraź sobie, że mnie twoja łzawa historia jakoś nie chwyta za serce. Wręcz przeciwnie, dla mnie jesteś bydlakiem, który nie zasługuje nawet na cień współczucia.
– Niczego nie zrozumiałeś – odparł spokojnie Lewicki.
– Mylisz się – przerwał mu policjant. – A teraz pozwól, że przedstawię moje pragnienia. Zrobię wszystko, by wpakować cię do pierdla na milion lat. Trafisz prosto do piekła, a ten twój dar obserwowania, którym się tak chwalisz, stanie się pierwszym, co znienawidzisz. W więzieniu zobaczysz takie podłości, że zapragniesz wydłubać sobie oczy. I wierz mi, to ty nie będziesz miał się gdzie ukryć, kiedy kilku patoli z kicia postanowi cię przecwelić.
Bruno opadł na oparcie krzesła, czując, że zrobiło mu się gorąco po tej tyradzie. Miał wrażenie, że krew gotuje mu się w żyłach, a serce lada moment wyskoczy z piersi.
– Już? To wszystko, co masz mi do powiedzenia? – odezwał się po chwili Lewicki. – Rozczarowałeś mnie. Myślałem, że stać cię na więcej. Gdzie się podział twój słynny zimny osąd i żelazna logika? Musisz ochłonąć. Zapewniam cię, że nie masz pojęcia, co nadchodzi.
Komisarz Wilczyński parsknął i zacisnął dłoń na telefonie tak mocno, że jego ręka zaczęła drżeć.
– Wydaje ci się, że jesteś kimś lepszym – powiedział. – Masz się za nadczłowieka i myślisz, że wszystko kontrolujesz, ale reguły gry się zmieniły. Daniel nie żyje i już nikt nie będzie cię krył. Zostałeś sam.
– Niepotrzebnie dramatyzujesz. – W głosie Lewickiego pobrzmiewała kpina. – To poczucie winy ci nie pomaga, stałeś się nerwowy i spięty. Wpadnij do Konstancina. W niedzielę w południe zamierzam zjeść lunch w Park Cafe. Myślę, że przyda ci się odrobina świeżego powietrza. Podobno natura wpływa kojąco na nerwy.
– Wypchaj się – rzucił Wilczyński i przerwał połączenie.
Dopiero teraz zauważył, że cały dygocze. Podniósł się z krzesła i z krzykiem jednym ruchem zrzucił wszystko z biurka. Stał z rękami na biodrach, ciężko dysząc, a jego klatka piersiowa falowała napędzana przyspieszonym oddechem. Każdą komórkę rozsadzała mu wściekłość. Nie na Lewickiego, ale na siebie.
Dał się podpuścić jak amator.
Ostatnio coraz częściej doświadczał niekontrolowanych wybuchów, a jego noce z butelką whisky stawały się coraz dłuższe. Maglował wtedy na milion sposobów ostatnie spotkanie z Danielem Sikorą, nieżyjącym już policjantem. W myślach odtwarzał raz po raz ten moment, zanim jego przyjaciel zginął. W alternatywnych scenariuszach układał słowa tak, by wszystko skończyło się inaczej, ale rano znów budził się z bólem głowy i ciałem zdrętwiałym od bezradności. Nic już nie mogło się zmienić.
Bartosz Luboń młócił pięściami powietrze, relacjonując znajomym swój niedawny pojedynek w klubie bokserskim Pięściarz. Z dumą malującą się na młodej twarzy i błyszczącymi z ekscytacji oczami prezentował ciosy i opisywał reakcje oszołomionego przeciwnika. W drewnianej kuchni w stylu rustykalnym na warszawskiej Białołęce Dworskiej pachniało piwem, spoconymi ciałami studentów politechniki i marihuaną, którą jedna z dziewczyn przyniosła na imprezę. W tle grała dyskotekowa muzyka, a powietrze przecinały salwy śmiechu, złośliwe komentarze i rzucane raz na jakiś czas: „Weź nie pitol, weź się napij”, po którym następował nowy wybuch rechotu.
Chłopak oparł dłoń na blacie zastawionym brudnymi naczyniami, pudełkami po pizzy i opróżnionymi butelkami po alkoholu. Powierzchnia lepiła się od taniego wina i sosu pomidorowego do pizzy, który ktoś niechcący wylał, a później nie pokwapił się, by go posprzątać. Bartek wziął długi łyk piwa, po czym zgniótł puszkę i wrzucił ją do zlewu, gdzie leżało już kilka podobnych.
– Mówię wam, byłem jak Rocky Balboa w walce z Ivanem Drago. – Uniósł ręce w geście zwycięstwa, a później uderzył się w piersi jak King Kong.
Dwie dziewczyny stojące naprzeciwko zachichotały, a Michał Prokop, zwany Michą, z uznaniem poklepał kumpla po ramieniu.
– Brawo, Luby! – zawołał, unosząc butelkę jak do toastu. – Chociaż z tego, co pamiętam, to on tam dostał niezłego łupnia i ledwie się trzymał na nogach – skomentował, dając chłopakowi kuksańca w bok.
W starej rezydencji należącej do rodziców Prokopa i urządzonej na wzór tradycyjnego wiejskiego domu zostało już tylko ich czworo. Większość gości wyszła przed północą, by załapać się na jakiś rozsądny pociąg ze stacji Warszawa Płudy do Centrum. Ania i Ewka,